| ROZDZIAŁ I - SKAŁA |

38 4 0
                                    

Gdy obudził się po ciężkiej nocy, było już południe. Słońce w zenicie oblewało krajobraz swoim namacalnym, mogłoby się komuś zdać, ciepłem.

Nie przeszkadzało to Merekowi - lubił taką pogodę. Zresztą, który wędrowiec jej nie lubi? Jako dziecko często obserwował burzę przez szyby, imponowały mu stare drzewa, które w przeciwieństwie do młodych drzewek opierały się wszystkim wiatrom. Teraz jednak warunki pogodowe były ważnym czynnikiem dla Mereka. Musiał się dostać przynajmniej do jakiejś wioski, żeby nie umrzeć z głodu i wyczerpania, a te dzikie okolice pamiętał z czasu wojskowego marszu jak przez mgłę.

Na przecięciu dróg zdecydował się pójść drogą wskazaną mu w nocy przez żmijoszczurka. Jego wciąż słaba dusza nie uzyskałaby spokoju, gdyby miała już nigdy nie dowiedzieć się wyjaśnienia. Zrobił to w obliczu zagrożenia głodem, bo chęć poznania prawdy była silniejsza od wszystkiego, co wówczas czuł.

Im bardziej zbliżał się w stronę gór, tym powietrze wydawało się mu być chłodniejsze. Mimo wszystko szedł dalej, podziwiając widok, ukazujący bladozielone połacie lasu poniżej skarpy, zza której bojaźliwie niejako zerkał w dół. A droga prowadziła coraz wyżej, aż do malutkiej przełęczy, która była szeroka mniej-więcej na dwie osoby w najwęższym miejscu. Wyglądała niecodziennie, Merek postanowił ją więc przebyć. Jego zainteresowanie rosło z każdą sekundą pokonywania przejścia, aż w końcu wyszedł na otwartą przestrzeń.

Pierwsze, co rzuciło się w przemęczone oczy wędrowca, było gospodarstwem na wprost od wyjścia z przełęczy. Wyczerpany, postanowił się tam udać.

- Jest tu kto? - Kryczał po serbsku, wyglądając przez okno pozbawione szyby, licząc, że Bułgarowie go zrozumieją. Wcześniej w ten sposób się z nimi dogadywał. - Potrzebuję jedzenia!

- Jestem ja. - odpowiedział głos z wewnątrz. - Kim jesteś, nowy?

- Nazywam się Merek, pochodzę z dalekiego kraju Akwitanii. Idę ze wschodu, pragnę dotrzeć do domu, do swojej rodziny.

- Ach, pewnie kolejny z tych pobitych w walce o "wielkie" Cesarstwo. - kontynuowała wychuchodza staruszka.

- Tak, skąd wiecie? - Merek nie sądził, że wieści z Azji Mniejszej mogą rozejść się tak szybko.

- Był tu już jeden, który podawał się za posłańca z bitwy. Odpoczywa chyba obecnie w karczmie, to chata obok.

- Muszę się tam udać... - To były ostatnie słowa nowo przybyłego, zanim usłyszał ogromny huk, pochodzący z kierunku przełęczy. Ów hałas był podobny do padających murów zamku, który to odgłos Merek słyszał, zanim los nie odwrócił się w walce przeciwko niemu i jego kompanom. - Co to mogło być? - Zapytał staruszki, nie licząc tak naprawdę na odpowiedź.

- Tutaj to często się zdarza. Jakieś osunięcia skał, tak mówi wójt. Ja to się na tym nie znam.

- Dźwięk pochodził z przesmyku. - Zauważył Merek, mając z tyłu głowy myśl o tym, że przecież zboczył z drogi, a kiedyś będzie musiał wrócić do swojej trasy na zachód.

- I tak z niego prawie nie korzystamy. Używają go tylko kupcy, którzy czasami się tu pojawiają, po czym szybko znikają. - Rzuciła baba, jakby od niechcenia.

Kierowany głodem i niepokojem dezerter ruszył kilkanaście metrów dalej, do wejścia gospody. Nikt go nie zatrzymywał, przeciwnie - ludzie witali go, wołając.

- Pewnie nieczęsto widuje się tutaj gości. - Tak brzmiały myśli Mereka. Jednak każdy był tu nastawiony do niego przyjaźnie, wręcz cukierkowo. W niewielkiej chacie otrzymał wikt i opierunek za resztki pieniędzy, które przy sobie miał, nie grabił bowiem zakrwawionych ciał uciekając, jak niektórzy dezerterzy. Dlatego też po posiłku udał się wprost do wykupionego na kilka dni pokoju.

Pokój okazał się być mniejszy, niż Merek sądził, ale wystarczający, by przeżyć w nim kilka nocy. Oświetlony dwoma świecami pozwalał na przeczytanie wieczorną porą pożegnalnego listu od ojca. W wiadomości napisał, że jest dumny z syna, który idzie walczyć za wiarę jego rodziny, wyznawaną w niej już od czasów Karola. Żałował, że nie mógł być przy nim w momencie początku podróży jego syna, żegnając go. Dezerter wolał nie wiedzieć, co pomyślałby o nim jego własny ojciec, mając przed swoimi starymi oczami scenę, kiedy zbiega jak niewiasta na widok śmierci. Zwinął list w rulon i schował do kieszeni nadszarpniętego munduru, z zamiarem nieodczytania go już nigdy. Następnie spędził w pokoju, pierwszą od dawna, spokojnie przespaną noc.

Gdy nazajutrz wyszedł na zewnątrz, chcąc złapać jakiś kontakt z ludźmi, do których przywiodły go, jak mu się wówczas zdawało, magiczne siły - nie byli oni tacy jak wczoraj. Wydawali się być przejęci, przejęci czymś nadzwyczaj istotnym.

- Przepraszam! - Zwrócił się Merek do jednej z kobiet, licznie zgromadzonych na wiejskim placyku. - Czy coś się wydarzyło?

- Tak! - Odpowiedziała w niemal nadpobudliwy sposób. - Zostaliśmy odcięci od świata przez lawinę na przełęczy. Nie możemy na razie nic z tym zrobić, a potrzebujemy dostaw praktycznie wszystkiego, od jedzenia po materiały.

- Zginiemy z głodu! - Wtrąciła w przejęciu kobieta siedząca obok, która od początku wydawała się Merekowi matką kobiety.

- Ale czy nie macie tutaj wystarczająco dużo pól, aby wyżywić wszystkich?

- Mamy, ale kapłani Griezela przewidują okropną suszę, zaś plony które wyrosną mimo wszystko zostaną zagarnięte przez magnatów z wyżyny. Tak jest zawsze.

- Kapłani Griezela? Kim są ci ludzie? - Zapytał Merek, znając do tej pory tylko dwie religie: jego własną i znienawidzony, zaborczy Islam.

- W tych stronach wierzy się w Griezela, którego imię od jakiegoś czasu jest czczone przez dwa stany: nas i kapłanów. Oni mówią, że tak musi być, choć jedna nowa sekta z tej doliny zaprzecza ich naukom i wyznaje jakąś swoją siłę, o której zbyt wiele nam nie mówią. Cóż, przynajmniej póki co. Musielibyśmy pójść do ich obozu, aby słuchać ich nauk.

- Nie spotkałem się jeszcze z takimi wierzeniami. Nie znacie chrześcijaństwa? Nie słyszeliście nigdy o Jezusie, naszym Zbawicielu? - Pytał Merek.

- Już wielu próbowało nas uczyć o nim, ale los chciał, że wszyscy w dziwny sposób ginęli. Ponoć tę wiarę wyznają wszystkie osady wokół nas, tak?

- Na to wygląda. Spodziewałem się, że i u was spotkają mnie ludzie służący temu samemu Bogu.

- Niestety, nie ma tutaj takich - jesteś jedyny. I chyba pierwszy, który nie zginął tego samego dnia, w którym przybył.

- A więc... - W tym momencie ciało Mereka przeszył dreszcz - Jak to mawiają ludzie w moich stronach, toczący się kamień nie obrasta mchem. Jestem wam wdzięczny za rozmowę, bywajcie zdrowe! - Powiedział Merek, przekonany, że jeśli nowe doświadczenia go nie zabiją, to przynajmniej go zahartują. Nie straciła dla niego sensu dalsza gonitwa za życiem, której porzucenia był bliski jeszcze ostatniej nocy.

Zaraz po tej rozmowie uciekinier przypomniał sobie o posłańcu z bitwy, o którym usłyszał od dziwnej staruszki chwilę przed lawiną. Wszystko wskazywało na to, że wiedział już, co zrobi w następnej kolejności.

PodkowaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz