~*~

          Zajęli miejsca na samym końcu autobusu, a na wolnych siedzeniach obok położyli swoje plecaki. Tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś zechciał usiąść przy nich, a wtedy kamuflaż przestał działać. Jak to mówią – przezorny zawsze ubezpieczony. Już na następnym przystanku do środka wsiadło kilkunastu turystów, tworząc tym spory tłum. Większość wolała stać i trzymać się poręczy niż usiąść obok starszawego pana albo grubszej kobiety w okolicach czterdziestki, co pewnie nikogo nie dziwiło. Jednak trójka Błędów była młoda i niedawno brała prysznic, na ich towarzystwo inaczej patrzono i wręcz czasami wymagano zwolnienia miejsca ostrym spojrzeniem. Oczywiście głośno nikt nic nigdy nie powie ani tym bardziej nie zrzuci cudzych bagaży, więc mogli przestać się martwić chociaż tym. Do tego większa ilość osób to zawsze pewien rodzaj bezpieczeństwa dla nich, nie powinni na to narzekać. Tak łatwiej było się ukryć czy niepostrzeżenie ulotnić. Niestety to też duże prawdopodobieństwo, że wśród zwykłych ludzi, których nigdy później nie zobaczą, pojawi się ktoś z Archanioła. Ewentualnie ktoś z podsłuchem założonym przez tę organizację. Dlatego uparcie milczeli, udając, że zajęci są własnymi myślami i widocznymi przez okno budynkami.
          Wysiedli na przystanku gdzieś w centrum Henderson. Podczas krótkiej rozmowy doszli do wniosku, że tak najłatwiej będzie się dowiedzieć, gdzie mają się dostać. Plecaki znów ciążyły im na ramionach, ale świadomość, że byli choć o jeden krok bliżej celu podróży, dodawała im otuchy i swego rodzaju lekkości. W dodatku cieszyli się, że to koniec stycznia, a nie czerwca. Lato w Nevadzie bywało naprawdę dokuczliwe.
          – To jaki to adres? – zapytał Markus, stając na chodniku.
          – Czterysta czterdzieści dziewięć Groft Way – odpowiedział Olivier z pamięci, nie wahając się ani przez sekundę.
          – Często u niego bywasz? – dopytała dociekliwie Cherlin, zakładając kosmyk włosów za ucho, gdy ten po raz kolejny uparcie przesunął się na jej twarz.
          – Taa... Jest dobry w... W tym, co robi – mruknął po chwili zawahania, jakby czekając, aż ostatnie osoby z przystanku się oddalą.
          Markus zmarszczył brwi.
          – Skoro tak, to dlaczego nie wiedziałeś, gdzie wysiąść? Ani teraz gdzie iść?
          – Jeszcze nigdy nie przyjechałem tu autobusem. I tyle powinno wam wystarczyć – uciął krótko i zaczął iść w tylko sobie znanym kierunku i uśmiechnął się przy tym w dziwny sposób. – Czasami im mniej wiecie, tym lepiej dla was, gdy już nas złapią – dodał, zauważając, że nie poruszyli się ani o krok.
          – Zaczynasz mnie przerażać, Olivier... – Dziewczyna westchnęła przeciągle, krzywiąc się przy tym, jakby myśląc, czy dobrze zrobiła, wlokąc się za nim przez pół kraju.
          – I komuś tu się udzielił mój pesymizm. Jakie „złapią”? – dopowiedział szczerze zdziwiony Markus, na co otrzymał równie szczery śmiech od swojego przyjaciela.
          – Chodźcie i przestańcie marudzić. No już dzieciaki! – Tylko tyle usłyszeli w odpowiedzi i tylko tyle wystarczyło im, by ruszyć za nim. W końcu Czarny znał go od tylu lat, jak mógłby mu nie ufać?

~*~

Henderson, Nevada, 25.01.2016 r.

          Niecałą godzinę później szli wzdłuż Groft Way, mijając po raz kolejny niemal identyczne domy. Cherlin zaczynała się powoli zastanawiać, czy wszystkie osoby z tego miasta to klienci jednego architekta z zaledwie trzema, może czterema projektami w zanadrzu i nikłą bazą materiałów budowlanych. Budynki rzadko różniły się między sobą i gdyby nie ciągłe wskazówki przechodniów, miałaby wrażenie, że krąży wraz z dwójką chłopaków, błądząc wśród ścian o barwie piasku ustawionych na wzór tych obok, czasami jedynie odbitych jak w lustrze. Gdyby kiedyś przyszło jej tutaj zamieszkać, zapewne rozróżniałaby poszczególne domy, a także drogę do własnego, dzięki ogródkom z ich przodu. Nie udało jej się jeszcze zobaczyć dwóch identycznych – różne podłoża, takie jak pożółkłe kamienie, żwir czy trawa oraz oczywiście roślinność, która na szczęście nie ograniczała się tylko do iglastych krzewów czy niewielkich drzewek. Pośród rzędów budynków, których nawet dachy nie były szczególnie oryginalne, a czerwone lub w którymś z odcieni beżu i brązu, taki szczegół wydawał jej się naprawdę zbawienny. Ale nawet nie chciała myśleć, ile czasu zajęłoby jej wyuczenie się tego w mieście takiej wielkości jak Henderson.
          – Czuję się jak więzień labiryntu z tej książki – sapnęła, przytłoczona ciężarem plecaka.
          – Jakiej książki? – odezwał się Olivier dopiero po chwili, lekko podskakując, by poprawić swój.
          – Hmm... Taka trochę młodzieżówka, stary. Film nawet zrobili. O „Więźnia labiryntu” ci chodziło, nie? – Chłopak spojrzał w kierunku Rudej.
          – Co? A, tak. Słyszałam. – Pokiwała powoli głową jakby w zamyśleniu. – Oglądałeś?
          – Nie – rzucił krótko, jak zwykle nie chcąc ciągnąć rozmowy. Jednak ku jej zdziwieniu, po chwili do powiedział: – Ale czytałem.
          – Naprawdę? – zapytała szczerze zdziwiona. Cóż, nie żeby coś miała do Markusa, ale z jego lenistwem nie posądziłaby go o czytanie ot tak, dla samej przyjemności.
          – Dlaczego tak cię to szokuje? Coś trzeba robić w życiu poza nieumieraniem, nie? A książki są ciekawsze od kina, no i można je wypożyczać za darmo. – Uśmiechnął się na swój własny, cyniczny sposób.
          – A te wszystkie kary z biblioteki, które przychodzą na mój adres? – wtrącił się Olivier, spoglądając na młodszego.
          – Powinieneś wspierać moją edukację i nie narzekać – burknął tylko w odpowiedzi.
          Blondyn zaśmiał się cicho, po czym wskazał na jeden z identycznych, jednopiętrowych budynków z garażem.
          – To ten, czterysta czterdzieści dziewięć. – Pociągnął pozostałą dwójkę za dłonie w  tamtym kierunku.
          Nacisnął dzwonek obok drzwi. Drugi raz, potem trzeci. W końcu odezwał się męski głos:
          – Nie wpuszczam akwizytorów! – krzyknął. – Ani Jehowych!
          – Junior, tu Olivier! – zawołał chłopak, kompletnie tym nie zaskoczony, a Markus powstrzymał chichot.
          Następnie słychać było upadające krzesło, kilka przekleństw i w końcu przekręcanie zamka. Przez szparę wychylił się garbaty, szeroki nos, a zaraz potem reszta twarzy o oliwkowej karnacji.
          – Oli! – Na twarzy mężczyzny pojawił się szeroki uśmiech, który sprawił, że wszystkie drobne zmarszczki stały się bardziej widoczne. Zapewne zbliżał się do czterdziestki. – Dawno cię nie widziałem! – Otworzył drzwi na oścież i przyciągnął go do mocnego uścisku. Okazał się od niego wyższy, co tłumaczyło długie ramiona, a przy tym dość chudy i kościsty.
           Odsunął się, gdy usłyszał ciche chrząknięcie, by zrobić więcej miejsca do przejścia dla pozostałych. Wydawał się podekscytowany nagłym spotkaniem, jakby wcześniej sądził, że nigdy więcej nie zobaczy blondyna. Cały czas uśmiechał się szeroko i radośnie, co, pomimo wieku, dodawało mu uroku.
           Wnętrze domu skąpane było w ciemnościach, dopiero włączenie światła pozwoliło na zobaczenie sporego bałaganu i opuszczonych rolet, które zdążyły pokryć się grubą warstwą kurzu.  Żarówka powoli rozgrzewała się, więc nie musieli już wytężać wzroku tak jak na początku.
          – Rzadko miewam gości – mruknął Junior, ogarniając na szybko szarawą sofę, która kiedyś pewnie była biała, z kilku naczyń, sterty ubrań i walających się na niej papierzysk. Te zresztą znajdowały się w każdym innym widocznym miejscu. Teczki, segregatory, pozszywane lub wolnoleżące dokumenty i mnóstwo samoprzylepnych karteczek, przyczepionych do dosłownie wszystkiego. Cherlin wypatrzyła jedną nawet na suficie. Niestety pismo na nich było tak koślawe i porozcierane, że trudno było cokolwiek z nich odczytać. Oprócz tej jednej, większej od pozostałych, gdzie drukowanymi literami zapisano „OLIVIER ISTNIEJE”. Po chwili mężczyzna zerwał ją i wcisnął do kieszeni luźnych jeansów. – Rozgośćcie się – powiedział w końcu. – Herbaty? Kawy?
          – Nie zostaniemy długo, nie trzeba. – Blondyn uśmiechnął się smutno i jakby przepraszająco.
          – Soku? – zaproponował kolejną rzecz z dużo mniejszym entuzjazmem, a jego ramiona opadły w zawodzie. – Eh, usiądźcie po prostu. – Potarł nerwowo kark.
         Markus zajął miejsce na fotelu, a Cherlin na sofie, z chęcią zrzucając z siebie plecak. Nie wiedzieli za bardzo, czy mogą się odezwać. Dotąd żaden z dwóch mężczyzn nie raczył spróbować włączyć ich do rozmowy, a atmosfera zaczynała gęstnieć.
         – Potrzebuję biletów – oznajmił Olivier tuż po chwili.
         – Biletów? – powtórzył z żalem.
         – Do Japonii.
         – Japonii?! – krzyknął Markus zdziwiony, prawie podnosząc się z siedzenia.
         – Shh! Usłyszą! – syknął Junior, mierząc go ostrym spojrzeniem. Chłopak odnosił coraz większe wrażenie, że jest z nim coś nie tak.
         – Kto? – zapytała Cherlin zmartwiona. Mężczyzna ciągle obracał się, jakby ktoś miał go śledzić, a jej było go naprawdę żal. Nieważne, czy to prawdziwe zagrożenie, czy paranoja.
         – Oni – szepnął wystraszonym tonem. – Skoro ty istniejesz – tu wskazał na Oliviera –  to oni też istnieją. Wy wszyscy! Nie widziałem cię od siedemnastu lat, wysyłałeś tylko te cholerne listy! Nawet nie wiem, które są od ciebie, a które od nich. Oszaleję!
         – Spokojnie... – Blondyn położył dłoń na jego ramieniu, po czym pomógł mu usiąść. – Wiem, Junior, wiem. Ale gdybym pojawiał się częściej, stałbyś się bardziej zagrożony. Jestem to winny twojemu ojcu i dziadkowi. – Ukucnął przy nim. – Oddasz mi tę przysługę? Bilety i dokumenty.
         Odetchnął ciężko.
         – Dobrze, wujku – powiedział w końcu cicho.
         Markus i Cherlin niemal zakrztusili się śliną.

ERROR [reaktywacja w 2025]Where stories live. Discover now