Josephine

456 75 115
                                    

Ostatnie, co czuję, to ból. Później nadchodzi już tylko oślepiające światło, a teraz ponownie tu jestem. Obracam głowę i obserwuję miejsce, w którym się znajduję, próbując ustalić, dlaczego tak właściwie tutaj trafiłam.

To jakiś koszmar. Niczego nie rozpoznaję...

Słyszę chrząknięcie, wtedy mój wzrok automatycznie wędruje na prawo. Marszczę brwi, kiedy dostrzegam obok siebie starszego jegomościa. Wygląda jakby znajomo. Ciemny garnitur, łysina, szeroki nos, spod którego wydobywa się bujne wąsisko. Chyba już go gdzieś widziałam...

Moment. Czy to jest... Nie wierzę własnym oczom!

— Włodzimierz Lenin! — Dygam nerwowo, spoglądając na niego ze zdziwieniem. — Myślałam, że pan nie żyje.

— Że hę? — Mężczyzna lustruje mnie z nietęgą miną, po czym ogląda swoje ręce i wypuszcza głośne syknięcie.

— Lucek! — woła w przestrzeń. — Znowu ktoś ci się z kotła wymknął! Wcale tego Piekła nie pilnujesz!

Patrzę na niego z osłupieniem, gdy tupie nogą, wygrażając powietrzu wokół nas. Sprawia wrażenie rozzłoszczonego, chociaż sposób, w jaki uderza obcasem lakierowanego mokasyna o betonową posadzkę, przypomina bardziej wybryki kapryśnego dziecka niż zachowanie poważnego obywatela.

Obłąkany czy coś?

Zamierzam już odejść, jednak wnet zastygam oniemiała, gdyż, ku mojemu jeszcze większemu niedowierzaniu, Lenin wzdycha przeciągle, klaszcze w dłonie i zamienia się w młodego chłopaka.

Podskakuję zlękniona. Z gardła samoistnie wypływa cichy pisk.

Nagle widzę przed sobą dwudziestoparolatka o ciemnych włosach oraz hipnotyzującym spojrzeniu. Jest dziwacznie ubrany. Ma na sobie coś na kształt męskiej bielizny – górna część z krótkimi rękawami, natomiast galoty wykonane z grubszej dzianiny, ale tak obcisłej, że przylegają do ciała niczym druga skóra – całość w odcieniach czerni, nie zwyczajowej bieli. Z kolei na stopach... Jego stopy wciśnięte są w materiałowe obuwie z gumową podeszwą podobne do tych noszonych przez drużyny koszykarskie, którym kibicuje mój tata.

Nie wiem, co się dzieje. Kim on jest? Jak? Jakim cudem?!

Robię krok w tył, potem jeszcze ze sześć kolejnych, chcąc w miarę szybko zwiększyć dzielącą nas odległość. Przerażona tym, czego właśnie doświadczam, nawet nie zauważam, kiedy ląduję na torach kolejowych. W mig odskakuję do przodu spłoszona przez przejeżdżający obok pociąg.

— Zginęłabym przez ciebie! — fukam z wściekłością na nieznajomego. Oddycham szybko i nierównomiernie, próbując uspokoić przyspieszone tętno, tymczasem mężczyzna jedynie stoi niewzruszony naprzeciwko mnie.

— Tak trochę na to za późno... — ścisza głos.

— Na co?! — Nie słyszę za wiele. Pędząca kolejka zagłusza jego słowa.

— Nie da się zabić kogoś — milknie na moment — kto już nie żyje.

— Nie rozumiem. — Unoszę brwi. — Usiłujesz przez to powiedzieć, że...?

— Chodź. — Pokazuje na lewo i wyciąga do mnie rękę. — Sama zobaczysz.

Śledzę stronę, którą wskazał. Dostrzegam tam drobne zamieszanie. Waham się przez chwilę, lecz ostatecznie ciekawość wygrywa. Ignoruję jego dłoń i nie wystawiam swojej, ale idę za nim.

Przechodzimy kilka jardów dalej, gdzie spora grupa ludzi wrzeszczy coś niezrozumiale. Wszyscy gestykulują, pokrzykują, wychylają głowy oraz wymieniają zaniepokojone spojrzenia.

Josephine | One ShotWhere stories live. Discover now