32. Coś mojego, za coś twojego

Start from the beginning
                                    

– Doskonale wiem.

– Więc sama musisz podjąć decyzję, kim zostaniesz, jednak jest pewne ryzyko. Jesteś od urodzenia człowiekiem z człowieka. Choroba Candidy może na ciebie spaść niczym grom z jasnego nieba i nic z tym nie zrobimy. Nawet jeśli będziesz istotą nadludzką.

– Rób swoje, Teodonie. Ciemna strona świata czeka na mnie otworem przez czas, który pozwoli mi nacieszyć się Candidą i jej nowym życiem.

– Jesteś pewna? – pyta, a ja potwierdzam, spoglądając na tulących się Lucyfera i Candidę. Nic nie sprawi, że będę bardziej szczęśliwa niż teraz.

Przełykam ślinę, kiedy Teodon wyciąga z kieszeni niewielki naszyjnik z kamieniem na środku. "Jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec"*. W głowie huczy mi stary cytat, który przyniósł do domu Mariano, wmawiając, że to z Polskiego wiersza, który powiedział mu kolega. Ten cytat idealnie wpasowuje się w moją sytuację.

Teodon mówi coś w ciszy, a po chwili całą salę wypełnia oślepiające światło w kolorze krwistej czerwieni. Nie widzę kompletnie nic, ale czuję. Czuję, i to jak cholera, piekący ból wewnątrz mego ciała. Przeraźliwy krzyk roznosi się po sali, a ja mam wrażenie, że spadam, po raz kolejny doświadczając potwornego bólu.  Oddech więźnie mi w gardle, przez co nie mogę krzyknąć. Nogi odmawiają posłuszeństwa, a ma dusza ucieka, kopiąc mnie w dupę.

Żegnaj, człowiecza Auroro.

                                                                               ***

Ktoś mocno mną potrząsa, więc otwieram jedno oko, starając się przyzwyczaić do ostrego światła, które panuje w pokoju. Jest to cichy zaułek Lucyfera, i on sam siedzi obok mnie, ściskając moją dłoń.

– Auroro? – pyta z chrypką. Zauważam w kącie na fotelu siedzącą Candidę. Spogląda w okno z nostalgią, a kiedy zauważa, że wybudziłam się, również podchodzi do mnie, lustrując moją osobę.

– Co się ze mną stało? – pytam cicho. Czuję się jak nowo narodzona, a zarazem tak bardzo obolała, że cudem jest ruszenie ręką, w geście uspokojenia tej dwójki.

– Przemieniłaś się. Witaj wśród demonów – mówi Lucyfer, posyłając mi złośliwy uśmiech, a Candida trzepie go w ramię.

– Tato! Ona miała być...

– Cicho. Daj jej przyzwyczaić się do tego wszystkiego.

– Ale to nie ma sensu. Choroba! – woła zdesperowana Candida, rzucając się w moje ramiona. – Kocham cię tak szalenie, ale kurde, jesteś idiotką, matko kwoko.

– Can, daruj sobie i ciesz się życiem. Jeśli nie będziesz szczęśliwa, moje życie pójdzie na marne, a tego właśnie chcesz? – pytam, ganiąc ją wzrokiem. Niech okaże trochę radości, chociażby dla mojego poczucia wartości. Chcę wiedzieć, że na coś się przydałam.

– Wiesz, że spełniłaś moje marzenie, ale jak mam się cieszyć, wiedząc, że choroba może cię wykończyć, a my nie wiemy, jak ci pomóc.

– Nie chcę pomocy. Chcę umrzeć. Umrzeć za ciebie w pełni.

– Jesteś głupia.

– Nie obrażaj matki, bo pierwsze co zrobię, to ochrzanię cię i dam szlaban na wychodzenie do klubów. Chociaż... masz zakaz imprezowania do skończenia osiemnastego roku życia, Candido – mówię groźnie, a ona wraz z Lucyferem wybuchają głośnym śmiechem. Przewracam oczami, i grożę im palcem. – Będę was obserwować!

Maska DiabłaWhere stories live. Discover now