30. W Bogu jest nadzieja

Start from the beginning
                                    

– Auroro...

– Jak mogłeś nie powiedzieć, kto to jest?! – krzyczę, uderzając pięścią w jego tors. Marszczy brwi, ale po chwili zdaje sobie sprawę, co powiedziałam, i jego twarz wykrzywia się w grymasie. No oczywiście, że wie, o co mi chodzi.

– Sam musiałem się z tego otrząsnąć. On sam ci powiedział, kim jest? – pyta, dalej trzymając mnie w swoich objęciach. Odsuwam się delikatnie i łapię go za rękę.

– Nie. Dowiedziałam się przez przypadek, podsłuchując Cardę. Potraktowałam twojego Ojca jak zbira! – wołam, wznosząc dłonie do góry, jakby to miało mi pomóc. Lucyfer głośno wzdycha i wskazuje mi krzesło obok niego, bym spoczęła, więc robię to, czekając, aż wreszcie wypowie swoje zdanie na ten temat.

– Jak zbira, powiadasz? – pyta z głupim uśmieszkiem, a ja ganię go wzrokiem. – No przepraszam, ale to brzmi beznadziejnie zabawnie.

– Skup się! Zostawiłeś mnie! No i Candidę!

– Nie chciałem, ale musisz mnie zrozumieć. Nie widziałem Go... spory czas.

– Kurde, Lucyfer! Ty też mnie zrozum. Jesteśmy jedną drużyną, a zachowujesz się jak rozkapryszony gówniarz, który myśli tylko o sobie. Zauważ, że masz rodzinę, która cię potrzebuje! – krzyczę, wstając z krzesła. Cała się gotuję, a przez klimat panujący tutaj, na dole, jest jeszcze gorzej. Wszelkie poty ogarniają mnie i moje biedne, blade ciało, które ostatnio przybrało lekko zarumienionej barwie.

– Uważasz, że jestem gówniarzem?

– No na pewno jesteś nieodpowiedzialnym rodzicem, pajacu – warczę, przewracając oczyma. Niech wreszcie to do niego dotrze, że nie jest już sam. Ma córkę. To jest jego rodzina, o którą powinien dbać.

– Dlatego pozostawiłem ją tobie. Jesteś dobrym rodzicem.

– Jestem jej przyjaciółką, a nie ojcem!

– Jesteś jej pieprzoną matką, Aurorito! Zrozum wreszcie prawdę, jaką się otaczamy.

Biorę głęboki wdech i kiwam głową, obracając się w stronę wyjścia. To otoczenie nie wpływa na mnie dobrze. Chwytam za klamkę, kiedy to Lucyfer blokuje mi przejście i spogląda w moje oczy, jakby szukał tam odpowiedzi na swoje własne pytania, których nie wypowiada na głos.

– Zależy ci na mnie i na Candidzie. Inaczej nie przyszłabyś po mnie do Piekła.

– Zrobiłam, co należało. Teraz chcę wyjść – burczę i czuję, że moja wrażliwa strona znów daje o sobie znać, a łzy uciekają z moich oczu. – Odsuń się, proszę.

– Najpierw dokończymy.

– Nie ma czego kończyć! Posuń swój tyłek i przepuść mnie.

– Aurorito...

– Dla ciebie: Aurora – warczę, a on wpada w śmiech i nagle przytula mnie do siebie, kołysząc to w jedną, to w drugą stronę.

– Niemożliwa z ciebie niewiasta, ale teraz pójdziemy razem do domu.

– Razem? – dopytuję dla upewnienia się, na co potakuje, chwyta mnie za dłoń tak, jak robił to już kilkakrotnie, gdy udawał mojego partnera.

– Razem.

– Będę przy tobie, obiecuję.

– Nie obiecuj czegoś, czego nie możesz spełnić – mówi Lucyfer, a ja przymykam powieki.

– Potrafię spełnić tę obietnicę, Lucyferze, i spełnię ją, bo mi na tobie zależy, durniu.

Kiwa głową i wyciąga mnie z pokoju, w którym przebywał przez dobre kilka godzin. Miałam mu powiedzieć o tym wypadzie do ogrodów i o delikatnych rysach na masce, ale postanawiam na razie nie wspominać tego, dopóki nie będzie po spotkaniu z Ojcem.

Maska DiabłaWhere stories live. Discover now