23. Nadchodzi Wielki Dzień (część 2)

Zacznij od początku
                                    

- Ale ja nie jestem idealna w porównaniu z twoim... naczyniem. Jak cię ludzie widzą, tak cię piszą. A wiesz, jak mnie piszą? Jak wieśniaczkę, u której bieda piszczy - mówię z melancholią. Zawsze tak mnie postrzegali i dużo się nie zmieniło, gdyż nadal mam swoje stare ubrania, zniszczone włosy i to same, chude ciało jak u anorektyczki, mimo że jem w cholerę dużo.

- O czym ty mówisz? Ojciec każdego stworzył pięknego, więc nie jesteś żadną wieśniaczką. Jesteś młodą, uroczą kobietą, która ma swój własny, perfekcyjny wygląd, Aurorito. Tylko trzeba w to wierzyć, by inni mogli tak cię postrzegać.

- Mówisz to, bo tak trzeba, a w głębi siebie sam wiesz, kto przed tobą stoi.

- Dziewczyna po przejściach, która mimo wszystko potrafi kochać brata po takiej zbrodni, jakiej dokonał. Dziewczyna, która ma słodki uśmiech, czuprynę na głowie, delikatne piegi na nosie i śliczne oczka. A do tego wygląda jak moje ulubione kościotrupki wraz ze swoją bladą cerą, czasami pomalowaną na lekki pomarańcz.

- Gabriel nazywa mnie Mandarynką - mówię, uśmiechając się głupio.

- Powinnaś brać lekcje makijażu u Candidy. Zresztą nie wiem, po co ten cały makijaż. Zasłaniasz nim to, co kryjesz naprawdę. Posłuchaj, nie każdy wygląda jak Marylin Monroe, ale to dobrze. Nie jesteśmy tacy sami. Każdy jest inny i wyróżniający się.

- Ty też taki jesteś, nawet jeśli to nie twoje ciało. Wyróżniasz się.

- Imieniem. A ty? Ty wyróżniasz się swoim dobrym sercem i szczerze mówiąc, uroczą urodą młodej dziewczyny - mówi, przekładając swoją rękę przez moją szyję. Uśmiecha się szeroko, jakby powiedział niezły żart, podczas gdy ja się czuję jak rozkapryszony bachor, którego tatuś pochwalił za słodką buźkę.

- Dzięki, Lucek - burczę, udając obrażoną.

- Naprawdę jesteś dobra, Auroro. Nigdy nie spotkałem anioła, który byłby tak dobry jak ty, a jesteś stworzeniem Ojca, kimś, kogo wcześniej nienawidziłem.

- Więc co się zmieniło?

- Candida wepchnęła we mnie odrobinę ciepła i miłości do was i w pewnym sensie pokochałem każdego, kto był wytworem tego tam na górze. - Wracajmy już, co? Trzeba was wreszcie uszczęśliwić przed Wielkim Dniem.

- Kiedy... on nastąpi? - pytam przerażona wizją tego, co może się niebawem zrealizować. Nie tylko w moich myślach, ale naprawdę.

- Niedługo. Wiesz, pierwszy raz od wielu lat boję się takiego wydarzenia. Strata Candidy jest dla mnie największym koszmarem.

- Nie stracisz jej w zupełności. Ona będzie zawsze tutaj i w twoim sercu. Tylko musisz w to uwierzyć - powtarzam jego słowa, mocniej ściskając dłoń.

- A jak stracę was obie? W końcu jesteście jednością, a radość przynosicie mi we dwie, nie w pojedynkę.

- Oj, Lucyferze. Przestań bredzić. Będziemy obydwie tam, gdzie trzeba.

- Liczę na to, ale wiesz... nie będziemy sami w Ten Dzień - oznajmia.

- Jak to?

- Wyczuwam kogoś, ale nie potrafię go określić. Za daleko się znajduje i pokryty jest tarczą ochronną, ale na pewno jest naszym gościem i pojawi się w swoim czasie.

- Masz jakieś podejrzenia? - pytam zaciekawiona tym wyznaniem.

- Nie. Ani jednego, ale wiem na pewno, że będzie tam ta śliczna pieguska, która zrobi "z buta wjeżdżam" - mówi radośnie, obracając głowę w moją stronę, przez co się rumienię. To będzie naprawdę interesujący moment i boję się, ale bez ryzyka nie ma żadnego dobra, które chcę zrealizować.

- Jestem Mandarynką, a nie pieguską. Koniec z ksywkami.

- Dziś nazwałaś mnie pedofilem i nie rozumiem dlaczego. Ja nie robię żadnych ruchów... no wiesz.

- Oskarżyłeś o to Gabriela, który się do mnie zbliżył, ale sam to zrobiłeś kilkakrotnie, więc kto jest bardziej pedofilem? - pytam, mrugając rzęsami.
Popisz się swoimi kłamstwami, Lucek.

- Ach! Chodzi ci o moje ulubione zajęcie z tobą?

- Słucham?!

- Nic, nic. Po prostu jesteś naprawdę cudowną osobą i nie chciałbym, byś odchodziła tak szybko, jak planujesz...

- Nie odejdę tak do końca. Zresztą, kazałam ci skończyć snuć te teorie. Masz być Diabłem, a nie jakąś fajtłapą - burczę i próbuję się nie śmiać, ale niezbyt mi to wychodzi.

- Oho. Ja się zwierzam, a ty tak brzydko mnie traktujesz? Za taką zniewagę potraktuję cię swoim ulubionym gestem - oznajmia i kiedy mam pytać, o co mu chodzi, on nachyla się i obdarza mnie namiętnym i pełnym emocji pocałunkiem.

Ten jeden gest, który dostałam już wiele razy, tym razem odbija na sobie swe piętno. To nie jakiś rodzaj ucieszenia czy pouczenia, a coś, co ma wyrażać jego słabe emocje, które kłębią się w nim po tej rozmowie. Teraz wiem, ile znaczę dla niego ja i Candida, dlatego i pocałunek jest słodki i namiętny. Taki, jakim obdarzają się zakochane pary, ale tu jest inaczej. My się nie kochamy, a przynajmniej nie tak na pewno.

- Przecież to pan Marsheles! - Ktoś zaczyna głośno krzyczeć, a wtedy przypominam sobie, że znajdujemy się na plaży pełnej ludzi i mieszkańców Lloret, którzy przecież myślą, że Lucyfer i Carda są małżeństwem. O, nie. Tylko nie taka wtopa.

- To ich służka! Wiedziałam, że będzie z tego romans. Jak nie z przystojnym Usarusem, to z Lucyferem! - woła jedna z kobiet zebranych w tłumie zbulwersowanych mieszkańców.

Lucyfer uśmiecha się do mnie chytrze, a potem obraca w stronę pokrzykujących ludzi. Posyła im wredne spojrzenie, a potem łapie mnie za dłoń, jakby chciał podkreślić, że naprawdę mamy jakiś cholerny romans.

- A co komu do domu? Państwo piszą książkę na temat mojej rodziny? - pyta, mrużąc oczy.

- Tak nie można, panie Marsheles. Jest pan szanowanym mieszkańcem tego wspaniałego zamku wraz z pana żoną. Masz pan córkę! - woła ta sama, oburzona starsza kobiecina.

- Może i mam córkę, ale żony na pewno nie mam, więc nikogo nie zdradzam. Carda to moja siostra, ludzie, a ja mam prawo do spotykania się, z kim chce, więc rozejść się, bo rzucę czary-mary-hokus pokus - mówi ze śmiechem i wraz ze mną omija ludność, która debatuje nad tym, co właśnie powiedział ich "guru".

- Co pan w ogóle mówi?! Jak to Carda pana siostrą? Udawaliście przez tyle lat?

- Powiedziałem, że macie dać spokój! Wy ciekawi egoiści. I tak spotkamy się jeszcze kiedyś i nie będziecie tak pyskować. Odejść, bo chcemy przejść! - krzyczy Lucyfer i przeciskamy się do wąskiej uliczki, którą przeszłam, by tu trafić.

- Boże. Co my teraz zrobimy? Zrujnowałam ci status społeczny... - mówię, czując się wyjątkowo winna. Cholera jasna. A wystarczyło być trochę mniej nostalgicznym człowiekiem, który nie ucieka prosto na plażę, kiedy chce powspominać.

- I tak niedługo by się zrujnował. Nie wiń siebie za to. Prędzej czy później każde kłamstwo wychodzi na jaw. I nie zwołuj Boga, mówiłem ci to nieraz - mamrocze pod nosem i otwiera mi drzwi do czerwonego mercedesa, do którego szybko wsiadam, by po chwili jechać znaną nam trasą, prosto do rezydencji.

- A co powiesz reszcie domowników, kiedy zobaczą gazety, bo na pewno będą o nas pisać?

- Żeby pocałowali się w dupę.

- To mój tekst! - wołam, przypominając sobie, jak dziś mu to powiedziałam.

- Teraz jest nasz. Chodź. Zabieram cię i Candidę w pewno miejsce.

- Jak udawana rodzinka? - pytam.

- Jak prawdziwa rodzina...

Maska DiabłaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz