16. Francuska przygoda

Zacznij od początku
                                    

– Przyjaciele... tak? – pyta z przekąsem chłopak, mijając nas. Rumienię się na kolor buraka i czym prędzej wychodzę z tłumu, by puścić dłoń Lucyfera.

– Czy każda kobieta na zakupach jest jak zwierzę wypuszczone z klatki?

– Nie każda, Lucyferze. Ja nie kupuję ubrań, lecz pyszne owoce, które są bardzo wartościowe.

– Mogłaś zakupy robić sobie w Lloret, a nie tutaj, kiedy jest tyle miejsc, które chciałbym ci pokazać...

– Gdybyś mnie jeszcze łaskawie zabrał na jakieś targi w Hiszpanii, byłabym ci wdzięczna, ale teraz nie marudź i trzymaj grzecznie siateczki – mówię i spoglądam na uliczkę, na której się znajdujemy. Kilka kawiarenek, gdzie ludzie siedzą na zewnątrz i popijają zimne smoothie.

– Teraz kupimy tartopizze, odłożymy te twoje nowe bagaże i pójdziemy na plażę. Co ty na to? – pyta, zabierając ode mnie woreczek z pistacjami. Tak narzeka, a jednak mi pomaga! Bardzo zmienny z niego człowiek.

– Z przyjemnością się zgadzam.

***

 Załadowani, najedzeni i gotowi na zachód słońca ruszamy wąskimi uliczkami prosto na plażę, na którą udaje się znaczna część turystów. Podobno zachody są najpiękniejsze, ale we Florencji nigdy nie zwracałam na nie szczególnej uwagi. Byłam zbyt zajęta innymi sprawami, by skupiać się na pięknych detalach naszej natury.

 Wraz z Lucyferem znajdujemy miejsce tuż przy brzegu. Milczę przez cały czas, zaabsorbowana tym niesamowitym widokiem. Dzięki tej chwili wiem, dlaczego ludzie tak bardzo kochają zachody słońca. Są przepiękne... Kiedy rozgrzane, pomarańczowe słońce powoli chowa się do wody, znikając tym samym z nieba, a dając światło innej półkuli Ziemi.
 Z szerokim uśmiechem spoglądam ponownie na taflę wody, która jeszcze trochę zachowuje blask słońca. Odrywam się dopiero wtedy, kiedy kilkoro młodych ludzi wbiega prosto do morza, tym samym piszcząc i wołając po francusku, czego oczywiście nie rozumiem.

– I jak wrażenia? – pyta Lucyfer, spoglądając w moje rozweselone oczy.

– Cudownie. Mój pierwszy, idealny zachód słońca.

– Tak naukowo rzecz biorąc... – Przerywam mu, przecząc głową. Wiem, co chciał powiedzieć. Iż od dwudziestu czterech lat mogę podziwiać zachody słońca, ale nie w tym rzecz. Dopiero dziś mogłam skupić się na pięknie tego zjawiska.

– Przez to możesz pomyśleć, że masz w domu wariatkę, a nie kompetentną służkę, ale od zawsze chciałam to zrobić – mówię i nie czekając na jego odpowiedź wstaję z koca. Podczas biegu zrzucam z siebie sukienkę, wskakując do morza. Po mnie zostaje tylko plusk, a ja czuję, że na twarzy mam najszerszego banana, jak do tej pory. Nie spoglądam nawet na Lucyfera, gdyż tej chwili nikt nie ma prawa mi zabrać.
 Czerpię z tego miejsca jak najwięcej, spełniając powolutku swoje małe marzenia. Ktoś by pomyślał: „Ta chora dziewczyna marzyła, by wskoczyć do wody!"
 Tak. Marzyłam o tym, bo nigdy nie dane mi było tego zrobić. Moje dzieciństwo nie było na tyle piękne i kolorowe, by cały czas jeździć na plażę. Moich rodziców nie było całe dnie w domu, a ja musiałam już od małego pomagać przy różnych zbiorach czy gdzieś indziej w polu. Rzadko kiedy chodziliśmy na spacery, a co dopiero na plażę. Wystarczyło, że w południe robiliśmy godzinami w ogródku, a potem nic nam się nie chciało, tym bardziej zasuwać kilka kilometrów pieszo na plażę, by móc popluskać się w starych strojach kąpielowych, ponieważ nowych nie mieliśmy i nie mogliśmy sobie na nie pozwolić.

– Auroro! Co ty wyprawiasz? – woła Lucyfer z oddali, a ja zdaję sobie sprawę, jak daleko się zapuściłam i ledwo sięgam stopami dna. Przecież ja, do cholery, pływać nie potrafię! Przerażona podskakuję, ale wpadam w taką panikę, że zamiast przybliżać się do piasku – oddalam się, wydzierając się wniebogłosy.

Maska DiabłaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz