Czarny kapturek

236 29 14
                                    

          Bycie synem czarownicy nie było łatwe. Podobno żadnemu z jego kolegów nie zdarzyło się posmarowanie kromki chleba wydzieliną z gruczołu jadowego gargulca, zamiast powidłami. Co bogatsi, których rodziców stać było na zatrudnienie służby, również zapewniali, że ich pokojówki i lokaje posiadają wszystkie członki na swoim miejscu i wcale nie roztaczają wokół siebie woni rozkładu, nieudolnie maskowanej tanimi perfumami czy wodą kolońską. Nie, żeby Melville nie lubił poczciwej, bezgłowej Mary czy starego Franka-grabarza. Po prostu czuł się trochę wyobcowany ze swoimi problemami. Ojciec już czwarty miesiąc był uziemiony pod postacią wielkiej, zielonej żaby. Matka ze wszystkim świetnie radziła sobie sama, a sąsiadom wmawiała, że jej biedny mąż wyjechał w interesach (Mela zastanawiało jakież to interesy mógłby prowadzić właściciel zakładu pogrzebowego, ale nie wnikał w wykręty dorosłych). Ciekawe czy jeszcze kiedyś go odczaruje. Pewnie nie, ale chłopiec uważał, że sam jest sobie winny, bo tamta tancerka nie była nawet w połowie tak ładna jak mama.


           Melville lubił zbierać wycinki z gazet traktujące o morderstwach, wojnach i wszelkich innych, okrutnych zbrodniach. Pewnie normalna matka zmartwiłaby się tym, że jej jedynego synka interesują takie okropieństwa, ale nie Alruna. Ona tylko uśmiechała się, pieszczotliwie głaskała Mela po głowie i czasem pouczała, żeby uważał z nożyczkami, bo wujek Albert kiedyś przez nieuwagę uciął sobie takimi palec. Z wiekiem coraz mniej wierzył w tę historię, ale i tak miał się na baczności, tworząc swoje krwawe kolaże. A ostatnimi czasy było z czego wyklejać! Ich spokojne, a wręcz senne miasteczko nawiedziła fala tajemniczych morderstw. Ofiary były już trzy – ksiądz, poszukiwany przez policję złodziej oraz miejscowy polityk – i można było przypuszczać, że będzie ich więcej. Wszyscy trzej wyglądali jak rozszarpani przez ogromne, dzikie zwierzę, jednak w okolicy nie znaleziono żadnych śladów sierści czy odcisków łap. W którymś z artykułów Melville wyczytał, że eksperci po kształcie ran ustalili, że to prawdopodobnie wyjątkowo duży okaz wilka. Chłopca trochę martwiło, że przez tego rozrabiakę może się oberwać niewinnym mieszkańcom okolicznych lasów.

           Czarnobiała, rozmazana papka widoczna na zdjęciach, rzekomo z miejsc zbrodni, wydawała mu się dziwnie znajoma. Na fotografiach równie dobrze mogły widnieć spienione, morskie fale albo pasztet z gęsi, ale i tak odczuwał nieprzyjemny ucisk w piersi, kiedy tylko na nie spoglądał. Nie chciał o niczym mówić matce, bo zapewne znowu postawiłaby na głowie niebo, piekło i ziemię w obawie, że jej pierworodny jest chory. Tak jak wtedy, kiedy złapał ospę wietrzną. Melville lubił tłumaczyć to sobie jako znak od losu – widocznie to właśnie on został wybrany, by złapać złoczyńcę. Policja i tak nie wiedziała gdzie i czego szukać, a on z pewnością się domyśli. Zawsze może przecież pożyczyć od mamy jej szklaną kulę do przepowiadania przyszłości.


           – Myślicie, że to wilkołak? – zapytał kolegów chłopiec bujający się na gałęzi drzewa.

          – Daj spokój, wilkołaki nie istnieją.

          – Istnieją, ale to nie wilkołak. Przecież nie było żadnych śladów – dodał swoje trzy grosze Melville. – To raczej jakiś duch.

          Pozostali dwaj chłopcy spojrzeli na niego zdziwieni. Jak zresztą zwykle, gdy opowiadał o swojej matce-czarownicy, pomocach domowych powstałych z grobu i innych nadnaturalnych istotach.

          – Czemu twoja mama nie pomoże znaleźć tego potwora, Mel? Nie jest obeznana w tych sprawach?

          – Dziś jest pełnia. Będzie zajęta.

Czarny kapturekDonde viven las historias. Descúbrelo ahora