Yordle, Yordlki i Yordlowie

2 1 0
                                    


 Wstali natychmiast oboje, gdy hetman wszedł do namiotu.

- Spocznij – powiedział od razu Nuwas von Leiroux. - Jak zdrowie?

- W porządku – odparła Yinoing w imieniu swoim i maga. - Kilka otarć i stłuczeń. A co z pozostałymi?

- Dwóch za późno puściło Kencha, spadli ze sporej wysokości. Jeden ze złamaną nogą, drugi z obojczykiem. Kench natomiast po upadku wyglądał tak, że już chciałem po dźwig wołać, żeby go z dołu wyciągnąć, ale po parunastu minutach podniósł się sam i poszedł, mamrocząc do siebie półprzytomnie. Tak czy inaczej możemy mówić o pozytywnym bilansie, bo nikt nie zginął – hetman przerwał, obdarzył Markiza długim spojrzeniem. - Jakieś teorie? Co to było i skąd się wzięło?

- Jedna. Mocno prawdopodobna, choć niezbyt pokrzepiająca. Mianowicie...

Hetman powstrzymał go szybkim gestem.

- Na razie mnie to nie interesuje. Przyjechałem tu tylko na pogrzeb, jeszcze dziś muszę wrócić do Bastionu Nieśmiertelności. Nim odjadę, chcę mieć pewność, że sprawę tę pozostawię w dobrych rękach. Podejmujesz się zadania, magu?

- Oczywiście – skinął Markiz. W zasadzie i tak nie mógł odmówić. Nie miał w tamtej chwili na sobie innych obowiązków, a kodeks zabraniał unikania ważnych prac na rzecz państwa będących w zasięgu jednostki. Markiz jako ambitny i świadomy swojej siły mag czuł, że zadanie jest jak najbardziej w jego zasięgu. Poza tym jednak, tylko głupiec przepuścił by okazję by wykonać polecenie samego hetmana koronnego.

- Sam nie możesz działać, dobierz sobie kogoś do pomocy.

- Co pani na to, pani sierżant? Współpraca? - Mag nie zastanawiał się długo.

- Zgoda – kiwnęła głową Yinling, przyciskając kawałek lodu do zbitego po ciosie ogona przedramienia.

- Powodzenia zatem – rzekł Hetman i dynamicznym krokiem opuścił namiot.

Usiedli z powrotem na zydlach i milczeli dłuższy czas. Markiz siedział bardzo pokracznie – podczas walki wpadł lędźwiem na głowicę miecza jednego z rycerzy, który pomagał mu ciągnąć łańcuch i każdy dotyk w to miejsce bolał go niemiłosiernie. Popijał syrop z aronii, z który magowie cenili za korzystny wpływ na koncentrację podczas rzucania zaklęć i pijali go regularnie. Yinling popijała tylko zimną wodę, upadek bo jednym z zablokowanych ciosów sprawił, że mdliło ją na sam zapach jakiegokolwiek jedzenia czy picia. Gdy nieco odpoczęli, wstała i szczelnie zamknęła wejście do namiotu, by odciąć się od panującego na zewnątrz zgiełku.

- No dobrze – słowem obudziła drzemiącego maga. - Zacznijmy od oczywistości. Półprzezroczysty kształt, pływające po powierzchni ciała skupiska mocy, ograniczona reakcja na bodźce zewnętrzne, częściowa niezależność od praw fizyki – ponad wszelką wątpliwość nie była to naturalna istota magiczna, ani nawet abominacja będąca wynikiem kontrinterakcji mocy żywiołów. Sądząc po sposobie i okolicznościach w jakich się zjawiła, musiała być wynikiem klątwy. Co ty na to?

- Bardzo sprytnie – odparł mag, siadając odrobinę prościej i krzywiąc twarz z bólu.

- Wspomniałeś, że masz już jakieś wyjaśnienie.

- Mam – przytaknął smętnie, jakby była to zła informacja. - Co wiesz o Yordlach, Yinling?

- Poza tym, że jest ich niewiele? - niewiele.

- No to opowiem ci historyjkę – mag wstał i zaczął powoli krążyć po namiocie, próbując rozruszać bolący bok, który na siedząco ewidentnie bolał bardziej niż podczas chodu. - Yordle to gatunek wiekiem zbliżony do naszego, jego przedstawiciele żyli jako nomadzi łączący się w liczące najczęściej do czterdziestu osobników plemiona, które przemierzały Valoran wzdłuż i wszerz. Tam gdzie trafiali, Yordle zyskiwali sobie reputację dobrych rzemieślników i honorowych istot dotrzymujących słowa, ale przy tym nieznośnych zgrywusów i swawolnych hulajdusz. Duża głowa, niski wzrost i krótkie nogi nie sprzyjały ucieczce przed drapieżnikami, których dawniej w lasach i na bezdrożach Valoranu było wielokrotnie więcej, niż dziś. Prewencyjnie Yordle wykorzystywały więc swoje długie szpiczaste uszy, unikały pól i innych otwartych połaci, by drapieżni latacze nie dojrzeli ich z daleka, a w chaszczach to oni pierwsi słyszeli wroga i zamierali w bezruchu, czekając aż tenże się oddali, nie dostrzegając ich. Taktyka, jak się domyślasz, ryzykowna i zawodna. Raz któryś się wyłamał i słysząc skrzydła vermiga w oddali po prostu zaczynał uciekać, czym wpędzał w niebezpieczeństwo całą grupę, innym razem drapieżnik dojrzał ich zmyślnie tak czy inaczej. Wtedy Yordlowie – samce – używali swojej ostatecznej broni – Genu Gniewu, który kosztem ogromnego zużycia energii pozwalał im na krótko przybrać wielokrotnie większą i silniejszą formę, w której zorganizowana grupa była w stanie odeprzeć atak dowolnego drapieżnika. Każdy z Yordlów posiadał własną, oryginalną większą formę. Takie dzieło ewolucji – przemierzając kontynent napotykali mnóstwo różnych zagrożeń, więc wykształcili mnóstwo różnych większych form. Byli więc Yordlowie zamieniający się w powolne, masywne monstra, byli tacy przemieniający się w morskie istoty, inni przybierali długą, smukłą formę i ze swoich ciał formowali mosty, którymi plemię przekraczało wąwozy i rwące rzeki, a prąd porywał rzucających się za nimi drapieżników. Gen Gniewu, jak nazwa wskazuje, aktywował się w wyniku gniewu i stresu, stąd u Yordli silna empatia i przywiązanie do współgatunkowców – było to gwarancją, że samiec wścieknie się, gdy zobaczy że jego towarzysz jest w tarapatach.

Pradawny Gniew | Leauge of Legends fanfictionWhere stories live. Discover now