– Dobrze. Później trochę gorzej – powiedziała Eleonora, podnosząc na chwilę wzrok.
Siedziała w niewielkim oddaleniu na ziemi z podkurczonymi kolanami, opierając się plecami o ścianę. Nagle, nie zważając na rozbite szkło, jakby zupełnie nie interesowało ją czy się zrani, wstała i przeszła boso po marmurowych płytkach, między kawałkami potłuczonych skorup. Podniosła orchideę i położyła ją na stoliku obok Estery.
– Uważaj bardziej następnym razem. Wszystko jest niegroźne, póki się tego nie skruszy, ale gdy to zrobisz, wtedy szkło staje się nożem i można pociąć nim sobie palce. Najgorzej, jeśli drobny fragment wbije się w jakąś cześć ciała i utknie pod skórą, wtedy rana zaczyna się jątrzyć. Nie umiesz się jeszcze regenerować, a tym bardziej twój brat. Musisz patrzeć, w co i gdzie uderzasz.
W tym samym momencie rozległ się cichy warkot i mały robot wyjechał nie wiadomo skąd, by uprzątnąć resztki wazonu i wytrzeć śmierdzącą plamę wody.
– Przepraszam. Nie tak miało być, to był wypadek. Dopiero się uczę – odpowiedziała nieśmiało Estera.
– Rozumiem. – odpowiedziała krótko Eleonora, odwracając się plecami.
– Też bym tak chciał – mruknął Adam. – Czemu tylko ona może?
Kołysał się lekko w przód i tył na krześle, wpatrując się w olbrzymie okno i niezliczone gwiazdy rozległego kosmosu. Jego skóra nabrała ładnego odcienia lipowego miodu, a oczy wyrazistszego odcienia, jakby zaczynały w nich mieszkać pełne światła galaktyki. Matylda oraz Eleonora nie były agresywne i Adam powoli zaczynał jeść im z ręki. Traktowały go jak Mały Książę lisa, oswajając stopniowo, lecz konsekwentnie.
Estera nie umiała im tak łatwo i bezinteresownie zaufać, nie wystarczyło samo uwolnienie od cierpień ani ocalenie od śmierci. W tym wszystkim było jakieś drugie dno, sekret, którego nie chciały wyjawić. Musiał istnieć powód, dla którego tu się znaleźli.
– Jesteś za młody. Twoje ciało mogłoby nie wytrzymać natężenia bólu i nie znieść przemiany. Podanie nanitów w tym wieku byłoby niesamowicie ryzykowne. Znam tylko jedną osobę, która przeżyła coś takiego.
– Kogo? – zapytał praktycznie natychmiast Adam.
– Siebie – odrzekła, patrząc w próżnię przed sobą.
Estera wzięła bezwiednie do ręki orchidee, śledząc wzrokiem Eleonorę, która powróciła już do swoje poprzedniej pozycji pod ścianą. O ile w oczach Adama odbijały się gwiazdy, w źrenicach Eleonory nie było niczego poza próżnią nieskończonej, kosmicznej nocy.
Nie wiedziała, czy konstruktorka zawsze była taka spięta, mogła jednak przysiąc, że z każdą chwilą robiła się coraz chudsza i bladsza, jakby zamierzała zniknąć na zawsze. Była jak wygasły czerwony karzeł, twór, który tlił się uparcie, lecz nie na tyle mocno by rozświetlić otaczające go planety.
– Dlaczego tobie podano nanity, skoro byłaś za młoda? – zapytała, kierowana wewnętrzną ciekawością.
– Bo tak zadecydował mój ojciec. Rodzina często bywa źródłem naszych problemów. Coś o tym wiesz, prawda?
Estera zacisnęła usta i skuliła się jak skarcone zwierzątko. Słowa konstruktorki odczuła niczym twarde uderzenie ręki. Opuściła pokornie głowę i spojrzała na srebrne blaszki, sądząc, że to koniec rozmowy. Drgnęła więc, słysząc, że Eleonora wcale nie przestaje mówić.
– Nanity są jak symbionty. Rozwijałam się z nimi od najmłodszych lat, co teoretycznie rozszerzyło zakres moich możliwości. To nie zmienia faktu, że każdego konstruktora można zabić w tym i mnie – powiedziała z pewnym trudem, jakby nagle coś ścisnęło ją w gardle. – I to na kilka sposobów. Właściwie jesteśmy bardzo podobni do reszty ludzkości, chociaż dysponujemy niesamowitą zdolnością regeneracji. Ale im większe obrażenia, tym mniej czasu.
CZYTASZ
Konstruktorzy Światów (wolno pisane)
Science FictionFilip Seymer jest mordercą na usługach imperatorki. Od pewnego czasu działa na własny rachunek. Udaje się z misją przejęcia tajemniczego przedmiotu o wielkiej mocy. Niestety na jego drodze staje kobieta oraz pewna dziewczyna z odległego świata... UW...
9. Krew
Zacznij od początku