Rozdział XII

23 0 0
                                    


O godzinie 10.30 na podjazd wjechał czerwony Opel Astra. Żwir głośno chrząknął pod kołami, gdy kierowca wcisnął hamulec. Był to dzień wyjątkowo udany. Słońce niemal na samym szczycie nieba, z racji, iż była to jesień, która ma ten zwyczaj, iż stopniowo, acz sukcesywnie skraca każdy dzień o kilka minut, aż do momentu, w którym popołudnia stają się ciemne, co jest niejako znakiem porozumiewawczym dla zimy, iż ta może już nadejść, by pokryć szronem okna. Oczywiście szron na trawie i oknach to jeszcze nie zima. Przed zimą idzie, jak giermek, przymrozek, który ma jedno zadanie: przygotować grunt dla swojej pani. Nie lubi błota, nie lubi wysokiej trawy, rozgrzanych od słońca kamieni, dlatego, nim pewna swego przyjdzie na ziemię, ta najpierw kostnieje, marznie, kurczy się i traci chęć do życia. Wtedy dopiero przychodzi zima, najpierw jeszcze niepewna, w pierwszych opadach śniegu, by potem, wraz z kolejnymi, zalegać na ziemi, prószyć śniegiem, mrozić do szpiku kości

 Zima kocha każdy, mroźny poranek, gdy ludziom nie chce wstawać się z łóżka i kocha całować mroźne wieczory, gdy ludzie czym prędzej chcą znaleźć się w domu.

Ten jednak dzień, wyjątkowo ciepły, jesienny dzień miał również w sobie ten urok, iż żadna, najmniejsza chmurka nie pokwapiła się, by wypełznąć na jednolity błękit nieba, co sprawiło, iż dzień ten stanowi dzień nader piękny.

Można powiedzieć, iż dzień był na tyle piękny, że przypominał coś jakby sen. Nie wydawał się być do końca realny. Był to dzień, w którym mogłoby się nawet spełnić jedno, piękne, wyjątkowe marzenie. Dzień, który nigdy więcej już nie nastąpi, ostatni, takim dzień w tym roku, któremu towarzyszą nie tylko piękna pogoda, ale przede wszystkim stosunkowo wysoka temperatura, bo termometry wskazywały 18 stopni Celsjusza. Jeśli dzień ten zapisać na kartce z pamiętnika, zapis stanowiłby jeden, długi, wyjątkowy opis tego, co się dzisiaj wydarzyło. Tego dnia właśnie, wyjątkowo, jak nigdy, serce pana Henriego zabiło mocniej. Palce lekko drgnęły i zrodziło się w jego sercu coś, jakby niecierpliwy pośpiech, coś, jakby ekscytacja, coś, jak radość dziecka, której to doświadcza niemal codziennie, gdy otwiera usta i pragnie się bawić. Palce pana Henriego drżały nerwowo, zdawało się, że ten myślami szuka już miejsca, w którym pozostawił swój dziennik, a z którego przestał korzystać, bo właśnie dzień ten miał być dniem, w którym pojawi się ostatni zapis, jaki miał się pojawić pośród jego notatek i zapisów dnia codziennego. Już miał się niemal pędem rzucić na górę, po ten właśnie notes, stał jednak wiernie przy oknie, niemal jak pies i czekał na swojego właściciela, a raczej właścicielkę swojego serca.

Z samochodu, jako pierwszy, wysiadł mężczyzna, lat być może czterdzieści, dość solidnej postury, niemalże drwalskiej. Szerokie ramiona, kark dość gruby, jednak, spod tkanki tłuszczowej przebijał się dość wyraźny zarys mięśni. Zatem nie była to sylwetka kogoś, komu ruch jest obcy, a bliskie spore ilości tłustego jedzenia, a raczej kogoś, kto aktywności fizycznej poświęca stosunkowo dużo czasu. Niejako pospolitej grozy całej sylwetce dodawała zupełnie łysa głowa. Po lewej stronie, tuż nad uchem, widniał jakiś, stary raczej tatuaż, który przedstawiał modny niegdyś „tribal". Również dłonie ów kogoś pokryte były przez różnokolorowe tatuaże. Tym jednak, co nie pasowało do całej sylwetki, do łysej głowi, szerokich ramion, wyraźnej klatki piersiowej, wojowniczej postury, była twarz o rysach niemalże dziecka, na której widniał, rzecz by się chciało naiwny, ale jakże serdeczny uśmiech.

Następnie, czym prędzej, tenże zdaje się goryl, otworzył drzwi samochodu od strony pasażera, by spokojnym krokiem mógł z niego wysiąść starszy już jegomość, chociaż jeszcze nie stary.

W tym momencie serce pana Henriego zamilkło na moment. W zasadzie, nie powinno nikogo dziwić, iż nikt, nigdy, nigdzie nie znajdzie obszernego zapisu tego pięknego, słonecznego dnia, w którym mogło się spełnić jedno z najskrytszych marzeń, ponieważ takowe nigdy się nie spełniło. Pan Henri zupełnie zrezygnował tego dnia, by jego pozostałą część spędzić, jak zwykle zresztą, przynajmniej dotychczas, przy oknie, ze wzrokiem utkwionym w horyzont, ponieważ zrozumiał, iż dzień ten był ostatnim dniem, zanim słońce będzie na nowo surowe i ziemia będzie surowa, i chłodna, twarda i niedostępna dla nasion. Był to dzień ostatni, w którym jakakolwiek nadzieja miała jeszcze rację bytu, a skoro nadzieja przeminie, już niebawem dokończy on również  swój żywot.

KosmykOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz