the happiest i've ever been

50 5 18
                                    

Jean wiedziała, że nie powinna wchodzić na lód, gdy jest zestresowana. Było to głównym powodem tego, że to zrobiła.

W tamtym momencie nie słyszała nawet muzyki, jedynie wyimaginowany dźwięk jej własnego ciała, spadającego na chłodną powierzchnię po kolejnym, nieudanym skoku. Czuła na sobie oczy każdego człowieka na trybunach, sędziów, a także zawiedzione spojrzenia jej przyjaciół. Patrzyli na nią. To miał być jej moment.

Jej stopy bolały, ale próbowała o tym nie myśleć. Była łyżwiarką figurową, do cholery, a przynajmniej do pewnego momentu się za nią uważała. Obecnie mogła być jedynie beznadziejną imitacją. Zbyt dużo rzeczy zajmowało jej myśli w jednym momencie, więc nawet z perfekcyjnym obrazem choreografii, który zdołała kilkakrotnie powtórzyć w swoim umyśle, to co robiła nadal nie wystarczało. Ona nigdy nie była wystarczająca, nie mogłaby być.

Łyżwy zaczęły jej potwornie ciążyć, a ta świadomość zaczęła odbijać się echem gdzieś w jej myślach, mieszając się z muzyką, do której właśnie powinna występować.

Jej twarz płonęła, a obraz zaczął się rozmazywać. Zwyczajne objawy stresu, choć nigdy nie doświadczyła czegoś tak poważnego, że nie mogła nawet utrzymać się prosto. To były oficjalne zawody; surowe spojrzenie jej matki wbijało się w jej plecy jak ostrze. Jakakolwiek porażka była kategorycznie zabroniona.

Mimo to, ostatnie słowa, które usłyszała, nie dotyczyły porażki. Ktoś krzyknął jej imię jeszcze zanim ciało Jean opadło na zimny lód.

— Zgaduję, że nie czujesz się najlepiej. — Diluc spojrzał na nią z tą samą troską w oczach, którą okazywał jeszcze jako dziecko. Jean czuła się nawet nieco nostalgicznie, napotykając ten konkretny wzrok. — I chcielibyśmy wiedzieć, dlaczego nikt z nas nie został powiadomiony o twoim stanie zanim weszłaś na lód.

Mimo wszystko, nie był zły. Jean wielokrotnie widziała go wściekłego, a teraz jego spojrzenie było wręcz nienaturalnie delikatne, pełne zmartwienia. Poczucie winy ścisnęło jej wnętrzności; może nie byli tak blisko jak w dzieciństwie, ale był tu. Dla niej.

— Wiesz, jaka jest moja matka — mruknęła w odpowiedzi, odwracając się do szpitalnego okna. Widok nie był specjalnie wyjątkowy; centrum miasta, które z każdego miejsca w budynku wyglądałoby tak samo. Zabiegani ludzie przemierzali zatłoczone ulice, trzymając swoje dzieci i zwierzęta z dala od sporych zasp śniegu pokrywających trawniki. Ona zamiast tego, była skazana na leżenie na łóżku, które w żadnym wypadku nie było wygodne.

— Chcesz, żebym ja z nią porozmawiał? — zaoferował mężczyzna, wpatrując się w to samo miejsce co ona. On przynajmniej mógł stać na swoich własnych, obydwu nogach. — Powiem jej, że potrzebujesz przerwy.

— Nie potrzebuję.

— Tak, potrzebujesz. — Diluc skrzyżował ręce na piersi.

— Nie wiem, o czym mówisz.

Westchnął.

— Nie jestem dobry w takich rozmowach. Kaeya wiedziałby, co ci powiedzieć. Nawet Eula dałaby radę lepiej niż ja.

Jean zauważyła, że ściskała poduszkę tak mocno, że jej palce zrobiły się niemal białe. Rozluźniła nieco dłoń, z nadzieją, że jej przyjaciel nie zwracał aż tak bardzo uwagi na jej fatalny stan. Nie zamierzała patrzeć w lustro, ale była niemal pewna, że jej zwyczajne cienie pod oczami były teraz dwa razy bardziej zauważalne; nawet włosy, które zwykle schludnie upinała, były tłuste i poplątane. Czuła się dokładnie tak samo, jak wyglądała: potwornie.

the happiest i've ever beenWhere stories live. Discover now