Epilog

156 7 0
                                    

Hyler

Kątem oka obserwowałem Marsylię. Byliśmy małżeństwem już prawie 9 lat, a mnie nadal fascynowała jej uroda. Stwierdziłem, że w rebelianckim mundurze jej do twarzy.

Nasze spojrzenia się spotkały

- Co?! - powiedziała wyraźnie rozbawiona

- Nic - odpowiedziałem nadal wpatrując się w jej twarz.

Jej delikatne dłonie ujęły karabin. Odwróciła się do mnie.

- Dziś wrócisz do domu - powiedziała

- My wrócimy. My i nasze dzieci. Jeśli nam się uda, Noah i Juliette będą dorastać w nowym świecie. Ale jeśli nam się nie uda......

- Nie mów tak - położyła wskazujący palec na moich ustach - Uda się. Nie przyjmuję innej opcji. Albo wygramy, albo zginiemy - zawiesiła karabin na ramieniu i złożyła na moich ustach pocałunek. Delikatny, prawdziwy i pełen nadziei.

~***~

- Michael, magazynek! - krzyknąłem. Wszędzie latały kule. Razem z Michaelem opieraliśmy się o barykadę. Marsylia przykucnęła kilka metrów dalej, opierając się o jeden z zawalonych budynków.

Po krótkiej chwili salwa umilkła. Strażnicy musieli wymienić magazynki. Mirell dała znak. Oddział wystrzelił w stronę Kapitolińskich żołdaków kolejną salwę.

- Mitchell, osłaniaj mnie! - krzyknęła Marsylia

Zobaczyłem jak moja żona z gracją wstaje i biegnie.

Ponownie ukryłem się za barykadę. Kolejna salwa. Mitchell upadł kilka metrów dalej.

Wychyliłem się poza bezpieczna przestrzeń. Zobaczyłem leżącą na ziemi Marsylię. Bez zastanowienia wybiegłem zza barykady.

- Żołnierzu Snow - krzyknęła Mirell. Nie słuchałem. Obok mnie przeleciała kula i drasnęła mnie w ramię.

Dotarłem do Marsylii. Żyła, ale była ranna. Odciągnąłem ją za fragment marmurowego muru i ułożyłem na kolanach. Dopiero wtedy zauważyłem ranę na wysokości przepony. Kamizelka tam nie sięgała. Krew tryskała z rany silnym strumieniem w rytm jej oddechu.

- Obiecaj mi, że wygracie - wychrypiała. Z kieszeni munduru wyjąłem gazy i bandaż.

- Nic nie mów. Oszczędzaj siły. - odparłem, przyciskając gazę do jej rany.

- Obiecaj, że nasze dzieci będą dorastać w lepszym świecie. Że wygracie i wyzwolicie Kapitol. - Jej oddech był płytki, urywany. W moich oczach stanęły łzy.

- Wygramy razem. - Załkałem.

- Obiecaj..... - nie dokończyła. Jej oczy pozostały otwarte, usta uchylone, ale ona sama była martwa. Spojrzenie stalowoszarych tęczówek pokryło się mgłą. W oczach nie było już widać radosnych iskierka, ani błysku inteligencji. Nie było już mojej Mar.

Delikatnie zamknąłem jej powieki, złożyłem na jej czole ostatni pocałunek i zacząłem tulić do siebie jej ciało. Po moich policzkach płynęły łzy. Krzyknąłem rozdzierająco wiedząc, że ona mnie już nie usłyszy.

Potem wszystko straciło sens. Nie pamiętam jakim sposobem wróciłem do Trzynastki. Z letargu obudziłem się w sali szpitalnej.

Mimo że ręka promieniowała bólem tłukłem w ścianę, nie mogąc poradzić sobie ze świadomością tego co się stało. Moja Mar, słońce mojego życia, ona nie żyła. Moje życie straciło sens, bo to ona była jego sensem. Czułem, że się duszę, bo ona była moim powietrzem. Wewnątrz umarłem, bo ona była życiem.

Po kilku godzinach uspokoiłem się na tyle, że pozwolili mi wrócić do komory mieszkalnej. Dzieci od razu do mnie przebiegły i zapytały o Mar. Serce pękło mi po raz drugi. Po moim policzku potoczyła się łza. Stwierdziłem, że nie ma co ich okłamywać. Powiedziałem Noah i Juliette o śmierci matki.

Potem nadszedł okres bolesnej żałoby. Coin zrobiła dla mnie wyjątek i oddała mi urnę z prochami Mar, które zaraz po powrocie do Kapitolu rozrzuciłem po jej ukochanej szklarni, wśród róż, które tak bardzo kochała.

~***~

- Cześć kochanie. Dawno się nie widzieliśmy. Jak ostatnio Ci odpowiadałem Paylor zginęła w zamachu zorganizowanym przez Gale'a Hawthorne'a i przez ostatnie dwa tygodnie trwały obrady, kto obejmie władzę w Panem. Dziś zaprzysiężenie prezydenckie. Nie wiem, czy podołam nowym obowiązkom. Ile bym dał, żebyś była dziś obok mnie. Założę się, że byłabyś najpiękniejszą Pierwszą Damą w historii Panem - otarłem spływającą po policzku łzę

- Hyler, musimy już jechać - powiedział Raun, zaglądając do szklarni.

- Już idę. Obiecuję, że niedługo znów Cię odwiedzę, moja słodka Mar — dokończyłem i pocałowałem najbliższą różę. Po raz ostatni spojrzałem na płytę nagrobną. Kazałem na niej wygrawerować cytat z "Małego Księcia" - "Dla świata możesz być nikim, ale dla kogoś możesz być całym światem".

Wyszedłem ze szklarni i z obstawą wsiadłem do białej limuzyny. Moje ukochane dzieci były już w środku. Juliette spojrzała na w moją stronę. Uśmiechnęła się do mnie

Tak bardzo przypominała mi Mar. Tak wiele po niej odziedziczyła. Ton ciemniejsze od blondu włosy i stalowoszare oczy, które przenikały człowieka na wylot.

Odetchnąłem i oparłem się o siedzenie. Limuzyna ruszyła w stronę głównego rynku. Za kilkadziesiąt minut miałem stać się kolejnym prezydentem Panem, a moja Mar była przy mnie tylko we wspomnieniach.

~ 33 lata później ~

12 lat po przekazaniu prezydenckiej władzy synowi, Hyler poważnie zachorował. Rok później był tak słaby, że nie mógł się wstawać z łóżka.

Jego dzieci czuwały przy jego łóżku przez jego ostatnie dni.

Umierając, zobaczył swoją ukochaną Marsylię, wciągającą do niego rękę. Chwycił ją bez wahania.

Usłyszał jeszcze pisk urządzenia, oznajmiający, że jego serce stanęło.

Nie oglądając się za siebie poszedł za Marsylią. Spojrzał jej w oczy i spostrzegł, że na powrót jest młodym i pełnym życia mężczyzną.

Marsylia ponagliła go nieco i razem odeszli w stronę białego światła. 


_________________________

Nie macie pojęcia, jak trudno jest mi się żegnać z tą historią i może dlatego tak długo z tym zwlekałam. 

Nie będę się rozpisywać, bo to nie ma sensu. Mam dla was tylko jedno słowo: Dziękuję. 
Dziękuję, że byliście, czytaliście i podążaliście krok w krok za Mar i Hylerem. Ale to już koniec. Może jeszcze kiedyś będzie nam dane się spotkać. Do zobaczenia.

Wasza, Nikatia

Dla Ciebie powstanę jak feniks z popiołów|| Igrzyska śmierciWhere stories live. Discover now