Rozdział 1

44 4 0
                                    

Do kancelarii parafialnej wpadł kościelny. Spojrzenie zasapanego mężczyzny zdradzało wyjątkowo bojowy nastrój.

- Księże proboszczu! To przeklęte drzewo budzi zgorszenie wszystkich parafian, których pytam. Żeby przed świętami, coś takiego, tuż pod domem Bożym się działo, to jest skandal!

Proboszcz potarł posiwiałą skroń, przeniósł wzrok z monitora na przybysza. Westchnął. 

- Może gdybyś nie wciskał każdemu z nich przez dziesięć minut swojego oburzenia w gardło, nawet by nie zauważyli, że coś jest nie tak. A teraz, gdybyś tak mógł iść z...

- To drzewo wygląda jak satanistyczny symbol! Jak łeb kozła. I w dodatku lampki, którymi obwieszono drzewo są czerwone. Zawsze!

- Marek. Interweniowałem w zeszłym roku. Urząd zgodził się przyciąć drzewo tak, żeby nie raziło delikatnych uczuć co wrażliwszych parafian. Mało ci? Drzewo rosło symetrycznie - gałęzie rozwidlały się w kształt litery Y. Poza tym nie wyróżniało się niczym szczególnym spośród innych zasadzonych przy drodze naprzeciwko kościoła. Strzeliste gmaszysko z czerwonej cegły górowało nad miejską zabudową i przypominało obywatelom o ich małym znaczeniu w obliczu zjawisk większych niż życie. A przynajmniej tak było kiedyś. Pokryta śniegiem świątynia wyglądała odrobinę bardziej przyjaźnie. Drzewo natomiast zmieniało oblicze, ilekroć ogłaszano, że nadciągają Święta Bożego Narodzenia. 

Całe miasto lśniło srebrnymi i złotymi lampkami, a to jedno nieodmiennie ubierano w czerwone światełka. Marek zwrócił na to uwagę już dawno, ale poza grupką najbardziej zaangażowanych parafian mało kogo obchodziła sama sytuacja i opinie kościelnego. Policjanci dyżurujący przy telefonie rozpoznaliby jego głos wybudzeni z głębokiego snu.- Za każdym razem jak grają coś mocniejszego w klubach, muszę przeganiać całe stado przebranych na czarno małolatów, zanim namalują pentagram. A jak im się uda, co będzie następne? Drzwi kościoła?- Wszystkich nie nawrócisz, czasem pilnowanie musi wystarczyć. To tylko dzieciaki.- Nie wierzę, że ksiądz mówi takie rzeczy.- A jednak. Mamy ważniejsze sprawy na głowie, parę biednych rodzin do opieki i dach do załatania. To na dobry początek. A dzieciakami zajmuj się po cichu i nie zawracaj głowy nikomu.

Marek wyszedł z kancelarii, trzaskając drzwiami. Po drodze zajrzał do kuchni. Zastał tam gospodynię, Helenę. Była odrobinę starsza od niego, zmarszczki pokryły jej twarz, a siwizna zaczynała wyraźnie odcinać się od kasztanowych włosów, jednak przy odrobinie dobrych chęci wciąż można było dostrzec w gospodyni piękną kobietę. 

- Nie poszło za dobrze, co? - Zaczęła.

- Daj spokój, uparty osioł. Ignoruje...

- ... Mały problem, który może urosnąć do sporych rozmiarów.

- I trochę kosztować, tak. Czytasz mi w myślach, Halinka – złapał ją za rękę, odwzajemniła uścisk, ale po chwili puścił dłoń zmieszany. - To... pójdę obejrzeć dach.

- Idź, idź. I mam nadzieję, że poradzisz sobie z tymi dzieciakami. Tacy w skórach, modlący się do nie wiadomo czego zawsze mnie przerażali. Za moich czasów byli dosyć... groźni. Jakby coś ich nakręcało. - Zawiesiła głos i spojrzała w okno, na chwilę odpłynęła. Gdy wróciła do rzeczywistości, uśmiechała się jak gdyby nigdy nic. - I nie spóźnij się na kolację.

- Aż tyle to mi raczej nie zajmie – odpowiedział roztargniony i wyszedł.

Marek z wieczora kopnąłby tego z popołudnia za naiwność. Dach przeciekał w kilku miejscach, a majstrowanie przy zabytkowym drewnie i dachówkach starszych niż PRL wymagało interwencji fachowca. Na targach z dekarzem oraz pomocy przy robocie upłynął cały dzień. Później kościelny czuł takie zmęczenie, że złość na proboszcza mu przeszła. Zszedł do jadalni. Znalazł tam talerz ze stygnącym jedzeniem. To, co lubił najbardziej, nawet na zimno. Spod naczynia wystawała karteczka, na której Halina skreśliła kilka ciepłych słów, nim poszła spać. Musiała być strasznie zmęczona, ale w końcu obsługiwała największą parafię w mieście. Skończył jeść i już miał iść za przykładem gospodyni, ale coś go tknęło.

Nałożył kurtkę i czapkę, wyszedł przed kościół i spojrzał na drzewo.

Oczywiście, że tam byli. Sylwetki w czarnych skórach odcinały się od wydeptanego śniegu naokoło. Krążyli wokół świecącego na czerwono drzewa. Marek ruszył szybkim, nerwowym krokiem. Gdy był już blisko, rzucił:

- Mama wie, że tak tu się bawicie?

Odwrócili się do niego jak na komendę. Nie byli huliganami, za groźnymi minami i ciężkimi kurtkami z ćwiekami kryli kompleksy, odrzucenie. Strach. Marek znał takich jak oni. Kiedy już znaleźli podobnych sobie rebeliantów, odkrywali w sobie pokłady bezczelności. 

- Spierdalaj do swojej trumny, dziadu, nic nam tu nie możesz zrobić, to nie własność kościoła.

Zimna krew, zimna krew, powtarzał sobie. Nie chodziło o to, że mieli przewagę liczebną. Nie z takimi dawał sobie radę, zanim proboszcz go przygarnął. I nie chciał zbaczać z tej drogi. Zacisnął pięść, rozluźnił i prosił Boga o cierpliwość.- Ja nie, ale... - wskazał na kamerę ledwie widoczną z przyozdobionej latarni ulicznej. - Wystarczy jeden telefon i chłopcy Was zgarną.

Ze stada wysforował się największy samiec, długie pióra przysypywały topniejące płatki śniegu. Chłopak był wyższy od Marka i już wyrosła mu całkiem reprezentatywna broda. Ale na tym jego przewaga się kończyła.

- Zagonisz nas, gnoju? Zagonisz?!

- Bez żalu. Wypierda... idźcie z Bogiem.

Samczyk wyprężył się i zaczęli wymianę spojrzeń, ale interweniowała dziewczyna w glanach, poszarpanych rajstopach i spódniczce świadczącej o pewnej odporności na zimno.

- Dobra, Olo, chodźmy, piźniesz ścierwo, a będziesz odpowiadał jak za człowieka.

Poszli. Olo rzucał przez ramię spojrzenie świadczące o tym, że jeszcze się spotkają. Marek wrócił na parafię i już chciał budzić księdza dobrodzieja, ale zmęczenie wzięło górę. Poszedł spać. Nazajutrz poruszył problem w kancelarii, gdy byli sami, ale został odprawiony z kwitkiem. Tymczasem sytuacja powtarzała się co tydzień i nie doszło do rękoczynów tylko dlatego, że stadko przychodziło bez pasterza. Ale uparci byli, przyznawał z duchu, kiedy już opuszczała go złość.


DrzewoWhere stories live. Discover now