VII. PRAWDY MORALNE I TE ODROBINĘ MNIEJ

Start from the beginning
                                    

Astoria nie potrafiła tak właściwie odpowiedzieć, czemu na widok Malfoya dopadła do fortepianu i zaczęła wygrywać utwór, który sprawiał jej tyle trudności. To znaczy – potrafiła, lecz zawstydzało ją to i sama umiała stwierdzić brak logiki w swym działaniu. Chciała pokazać, że nie miała dla niego czasu, ba!, że zajmowały ją znacznie ważniejsze sprawy niż jakaś tam wizyta i nie zamierzała ich przerywać ze względu na gościa. Uraz po przerwanej grze u Davisów nadal kłuł Astorię i przypominał o sobie, jakby domagając się zadośćuczynienia. Zagra i pokaże mu, że takich występów się nie przerywa albo nie nazwie się panną Greengrass. Wybór był prosty.

W chwili gdy Astorię zajmowały te myśli, Malfoy zaczynał się już niecierpliwić. Posłał swój bilet wizytowy i choć służąca wróciła z pustą tacą, nie przyniosła żadnej jasnej odpowiedzi. Nie wiedząc, co zrobić, został w hallu i z zaciętą miną przeklinał swoją narzeczoną oraz ostatkiem sił powstrzymywał się od dramatycznego wyjścia. Lokaje trzymali się z dala od niego – w mniejszym stopniu ze względu na szacunek i hierarchię, a większym z uwagi na otaczającą go aurę. Dziwna ostrość kryła się w zesztywniałej szczęce, wyprostowanych plecach, a nawet w sposobie zaczesania włosów. Wszystko to stało się jeszcze wyraźniejsze, gdy Malfoy zdał sobie sprawę z dźwięków fortepianu, które w swej intensywności dobiegały aż do hallu.

— Czy to panna Greengrass gra? — zapytał szorstko, odwracając się w stronę lokajów.

— Tak, sir.

— Dobrze więc — odpowiedział i zanim służba zdążyła zareagować, ruszył w stronę schodów, kierując się za dźwiękami muzyki. Nikt nie śmiał go zatrzymać i dobrze o tym wiedział.

Przemierzał kolejne korytarze oraz pokoje, a im bliżej znajdywał się źródła melodii, tym bardziej narastał w nim gniew. Kroki wybrzmiewały na posadzce jak pogróżki zwiastujące zemstę w ostrym dźwięku obcasów i odbijające się echem w szeleście płaszcza. Jeśli wcześniej był zirytowany zachowaniem Astorii, teraz szykował się do istnego wybuchu.

Zamierzał wtargnąć tam bez pukania i dać nauczkę tej trzpiotce. Zamierzał...

Drzwi były otwarte.

A z pokoju wydobywały się dźwięki zgoła inne od tych, które go tu zaprowadziły.

Dynamiczna sonata Mozarta zamieniła się w słodką, spokojną melodię. Nie potrafił jej rozpoznać – jego gra na fortepianie ograniczała się do kilku prostych utworów, a jeśli kojarzył już jakieś trudniejsze, zazwyczaj nie zajmowały go tak bardzo, by poświęcał im więcej uwagi. Teraz jednak zapragnął poznać tytuł. Zapragnął chwycić nuty w dłonie i już zawsze pamiętać te dźwięki.

Stąpając jak po lodzie, podszedł bliżej drzwi i zatrzymał się tuż przed progiem w miejscu, gdzie zasłony roztaczały swój cień. Z bijącym sercem wychylił się lekko poza framugę i zamarł.

To naprawdę była ona. To ona tak grała.

Czemu więc nie odczuwał tego wszystkiego wcześniej, gdy słyszał jej grę? Przecież zanim weszli do salonu u Davisów przez chwilę zza drzwi dobiegała muzyka. Zignorował ją wtedy, skupiony na wywarciu dobrego wrażenia oraz zaprezentowaniu się towarzystwu po długiej nieobecności. Powinien jednak... Chociaż...

Podniosła wzrok znad klawiatury. Jej powieki przez moment zatrzepotały, a potem opadły jak dwa kwietne płatki. Pierś zafalowała, dłonie zaś niczym łabędzie pofrunęły nad klawiszami, by potem przebić taflę wody. W każdym geście, oddechu, grymasie stanowiła nierozerwalną całość z fortepianem. Nie mógł... nie mógł przestać na nią patrzeć.

Budziło to w nim gniew. Jej włosy ozłocone promieniami słońca. Szczupłe nadgarstki; alabastrowe czoło; łabędzia szyja; wyprostowane łagodnie plecy. Delikatnie falujący pod wpływem oddechu fichu. Ciemny lok spływający po karku niczym strużka wody. Złączone wargi, zaróżowione policzki.

Jutrzenka pachniała hiacyntami → DRASTORIAWhere stories live. Discover now