14. Tylko jedno wyjście

Start from the beginning
                                    

— Czasem zastanawiam się, czy to ja mówię niewyraźnie, czy jednak to ty jesteś po prostu głuchy. — Przyklęknął przy chłopcu, podał mu rękę i pomógł wstać. — Mówiłem ci, żebyś tu nie przychodził.

— Nie głuchy, głodny — odparł pogodnie Liriam.

— Dlatego przyszedłeś tutaj, gdzie nie zjesz nic. — Gibrill zmarszczył brwi powątpiewająco. Lekkomyślne zachowanie jego syna niezależnie od okoliczności zawsze zadziwiało go tak samo. — Gdzie twoja opiekunka?

Liriam wzruszył ramionami, a wkradający się na jego usta przebiegły uśmieszek sugerował, że nie był tak niewinny, za jakiego starał się uchodzić.

— Dostałem zadanie. — Hardo zadarł podbródek i dumnie wypiął pierś, by przy rosłym ojcu wyglądać odrobinę dojrzalej i poważniej. — Ważne. — Pokiwał gorliwie głową i dodał z przyjęciem: — Bardzo ważne.

— Nie wątpię, Smarku — odparł Gibrill.

Przymrużył powieki i podejrzliwie spojrzał ponad ramieniem Liriama na opartego o obiegający karczmę parkan uśmiechniętego Kierana. Gniewnie zmarszczył brwi. Ten głupek prosił się, by oberwać. Verhmar nie był zaskoczony widokiem Raumaera — domyślał się, że to on przysłał tu dzieciaka z tym jakże ważnym zadaniem — ale nie podobało mu się, że wysługiwał się jego synem, by osiągnąć tylko jemu znany cel w toczącej się rozgrywce. Tego Gibrill nie zamierzał zignorować, a tym bardziej tolerować. Nie po to trzymał Smarka z dala od usnutych szemranymi interesami tajemnic Verhmarów, by Kieran przez swoją głupotę bezmyślnie wepchnął go w sam środek bałaganu.

— Mam list. — Liriam wyciągnął rękę, w której trzymał czarną kopertę. Gibrill nie musiał zaglądać do środka, by wiedzieć, kto ją nadesłał. — Dla ciebie.

— Dobrze się spisałeś, Smarku.

Chłopiec rozpromienił się ze szczęścia, jak gdyby uhonorowano go tytułem godnym legendarnego bohatera, i kiwnął głową w stronę nowego nabytku Verhmarów, rozpadającej się karczmy, którą Gibrill — z polecenia młodszego brata — miał doprowadzić do stanu używalności. Z zewnątrz budynek nie prezentował się tak tragicznie, jak w środku — wymagał jedynie kilku drobnych napraw, wzmocnienia oraz wymiany niektórych elementów — lecz przez skromny budżet Gibrill musiał zająć się tym sam. Sam, tylko po to by na końcu wszystkie jego zasługi zgarnął ten parszywy gnojek, uwięziony w odległych marzeniach o majątku, które rozpaczliwie próbował uchwycić i przeobrazić w rzeczywistość. To odbierało mu jakiekolwiek chęci do pracy.

— Możesz się rozejrzeć — zwrócił się do syna Gibrill. Odebrał od chłopca list i wyprostował się. — Tylko się nie oddalaj i niczego nie jedz, Smarku. Zaraz wracamy do… domu.

Skrzywił się, te słowa z trudem przeszły mu przez gardło. Edresh nie był jego domem, a na pewno nie domem Liriama, ale burza nieporozumień, wrogości i podziałów Verhmarów jeszcze nie zakłóciła spokojnego świata chłopca i Gibrill nie chciał zbyt wcześnie niszczyć jego beztroskiego dzieciństwa.

— Uroczy chłopiec — zawołał Kieran, zbliżając się do Verhmara, gdy tylko Liriam zniknął w środku karczmy. — Z oryginalnym imieniem, Smark, pewnie po matce?

— Tak, po twojej. — Gibrill westchnął. — Nie lubi swojego imienia — dodał szorstko. Obrzucił Kierana spojrzeniem przepełnionym budzącą się z uśpienia zimną furią, aż ten się zatrzymał, nie wyglądał jednak na przestraszonego. — Nie mieszaj go w to, Raumaer. Jeszcze raz to zrobisz, a będziesz szukał swoich zębów w żołądku.

— Dzieciom czasem trzeba pokazać, że też są ważne. — Niedbale wzruszył ramionami, a wstępujące na jego twarz bezbrzeżne niezrozumienie płaszczem zdumienia zakryło przebiegły uśmieszek mężczyzny. — Nic nieznaczący list, a ile radości mu sprawił.

Traitor's OathWhere stories live. Discover now