20 czerwca 1791 roku

20 2 0
                                    


Claude poprawiła pas od przewieszonego przez plecy bagnetu i powoli podeszła do króla i jego żony, przebranych za mieszczan.

-Wasza wysokość, nazywam się Claudette de Chatier i zostałam przysłana tutaj jako pańska ochrona. – ukłoniła się i zwilżyła usta językiem. – Nie ukrywajmy, jest to coś niebezpiecznego. Wszędzie pałętają się rewolucjoniści, więc upominam i jednocześnie proszę, aby podążać za mną oraz wykonywać moje rozkazy. – dodała, po czym odwróciła się na pięcie.

-Tato, boję się... – oznajmił mały chłopiec, łapiąc ojca za rękaw koszuli.

-Spokojnie kochany. – matka pogładziła dziecko po głowie, a Claude uchyliła drzwi i ostrożnie wyjrzała, badając cały korytarz.

-Dalej! – ruchem głowy nakazała rodzinie królewskiej wyjść, po czym ruszyła jako pierwsza do wyjścia. – Marina Botrel i Nathaniel Burrow pilnują jedynego bezpiecznego wyjścia. Radzę się ruszać, bo trójka asasynów nie poradzi sobie z rozwścieczonym tabunem rewolucjonistów. Żadne z nas nie jest Altairem...

-Kim? – kobieta zmarszczyła brwi, pytająco spoglądając na asasynkę.

-Długo by opowiadać, a czasu nam brakuje madame. Może innym razem, z chęcią przybliżę pani historię naszego bractwa.

Chociaż droga przebiegała bez problemów, a Claude nie musiała się specjalnie wysilać, coś jak zawsze musiało się delikatnie mówiąc; nie udać. Zatrzymani ledwie parę kilometrów od Varennes, gdzie czekały na nich patrole wojsk wiernych królowi dowodzone przez Lionela, nie mieli innego wyboru jak oddać się w ręce rewolucjonistów. Tylko że dla Claude poddanie się było zawsze ostateczną decyzją.

-Ostrożnie! – wrzasnęła skacząc prosto na pierwszego z mężczyzn, który uniemożliwił im przejazd. Był wysoki i umięśniony. Rolnik - przeleciało rudej przez myśl kiedy wysunęła ostrze i dosłownie po chwili szarpaniny, wbiła je w gardło wieśniaka. Kto by się spodziewał, że jak na zawołanie rzuci się na nią reszta ludzi uzbrojona w widły i pochodnie. Ruchem ręki strzepnęła krew jej ofiary, która oblała ciepłym strumieniem jej przedramię i uchyliła się w ostatniej chwili ciosowi pewnego brudasa.

-Merde! – wrzasnęła wyciągając zza pasa jej zasłużony bastard i sztylet. Uniknęła ciosu widłami, które lekko przecięły skórę na policzku i kopniakiem w piszczel obezwładniła mężczyznę, któremu chwilę później wbiła ostrze sztyletu w głowę. Krwi było niewyobrażalnie wiele, a ludzi wciąż przybywało tak, jakby niesionych wrzaskami przerażonych dzieci, które matka starała się uchronić przed widokiem zmasakrowanych ciał oraz Claude, która mimo zmęczenia starała się ich bronić resztkami sił. Płaszcz asasynki z granatu stał się w mig ochydnie rubinowy od krwi. Twarz miała ubrudzoną od błota i innych bliżej nieokreślonych substancji, a z rany na ramieniu i brzuchu obficie sączyła się krew.

-Claude? – Lionel wyskoczył zza krzaków. Nim Claude zdążyła krzyknąć i ostrzec przyjaciela o jednym z rewolucjonistów za jego plecami, poczuła okropny ból w tyle głowy, a chwilę później nastała ciemność.

22 czerwca 1791 roku

Claude uchyliła powieki czując nieprzyjemny ból głowy. Obok jej łóżka siedziała madame Gouze, a Marina dorzucała właśnie drewno do kominka.

-Powiedzcie, że nic się nie stało Lionelowi. – powoli podniosła się do pozycji siedzącej, ale od razu tego pożałowała i runęła z powrotem na łóżko.

-Lionel ma się jak najlepiej. Król był bardzo wdzięczny. Powiedział, że jesteś jedną z najbardziej walecznych osób jakie widział. – Gouze uśmiechnęła się i powoli przemyła wilgotną ścierką czoło Chatier. Marina poprawiła płaszcz i powoli podeszła do łóżka przyjaciółki.

-Powiedział, że wyglądałaś jak anioł śmierci kroczący między tymi rewolucjonistami – pogładziła ramię kobiety i zaśmiała się, marszcząc przy tym nos.

-Inaczej to ujął. – w wejściu stanął Lionel. Cień rzucany przez kaptur zakończony orlim dziobem uniemożliwił Claude dostrzeżenie jego twarzy. – Mówił, że wyżynałaś ich niczym rolnik zboże. – szturchnął brunetkę ramieniem, a kaptur zsunął mu się z głowy. W mig Claude dostrzegła wielką szramę przecinającą jego prawą brew i oko, które przybrało dziwny białawy odcień.

-Co ci się stało? – zapytała, czując się lekko niekomfortowo na widok okaleczonej twarzy mężczyzny.

-Pierdolony wieśniak ukradł ci sztylet i mnie zaatakował. – sapnął, a madame Gouze cmoknęła z dezaprobatą i powoli podniosła się z krzesła.

– Uważaj na słowa Leclair. W obecności dam nie należy się tak wyrażać. – Trzepnęła bruneta w ramię i wyszła.

-Ciebie też nie oszczędzili, całe szczęście nie trafili w oko. – Marina podała przyjaciółce lustro. Chatier westchnęła, dostrzegając czerwoną szramę przecinającą jej prawą brew oraz policzek.

-Cóż, taki żywot asasyna. – wzruszyła ramionami i odłożyła przedmiot na krzesło, które chwilę wcześniej zajmowała właścicielka Cafe Theatre.

-Słyszałaś o nowym? – zagaiła Marina, przysiadając na rogu łóżka.

-Hm? – Claude zmarszczyła delikatnie brwi i syknęła cicho pod nosem, ponieważ rana zaczęła ją lekko piec.

-Arno Victor Dorian z Wersalu. – dodał Lionel, kładąc dłoń na ramieniu panny Botrel.

-To nie tam mieszka twoja rodzina? – dodała lekko zamyślona brunetka.

-Tak, ale nie znałam żadnych Dorianów. – ruda przygryzła delikatnie wargę. – Chociaż...

-No? – ponaglił ją mężczyzna.

-Ten de la Serre przygarnął jakiegoś dzieciaka. Dornetta? Doriana? To chyba właśnie on. – oparła się plecami o ramę łóżka i spojrzała na przyjaciół. – Elise mi opowiadała o jej przybranym bracie. Podobno niezły zabijaka z niego był.

-Coś na rodzaj ciebie? – zarechotała Marina.

-Nie, ja byłam tysiąc razy gorsza. Gwarantuję. – zaśmiała się. – Nie słyszałam żeby ktoś inny okradł winnicę starego Bonheura. Ja i moi bracia byliśmy zmorą Wersalu.

-Dobrze wiedzieć. – przytaknął Leclair. – Aż takie dobre wino miał?

-Nie pamiętam, ale chyba tak. Zach schował gdzieś jedną beczkę na czarną godzinę... 

***

Miłego wieczora/dnia/etc.

xoxo,mmensss

Darkness in the light... || Assassin's Creed Where stories live. Discover now