Opowieść z dalekiej Ameryki...

38 5 8
                                    


Ameryka, Dolina Forge -data nieznana-

Suzan poprawiła płaszcz, który miał za zadanie ją ogrzewać, jednak nie spełniał swojego zadania, przez co niechciany lodowaty wiatr wdzierał się pod jego poły, ziębiąc każdy skrawek ciała. Blond włosy upięła w warkocz, który został upchnięty pod kapturem, spod którego wystawał jedynie czerwony od zimna nos dziewczyny.

Stojąc ramię w ramię z Jerzym Waszyngtonem zastanawiała się, kiedy jej przyjaciel dotrze na miejsce.

-A co jeśli to zdrada? – zerknęła na mężczyznę, lekko zaskoczona jego słowami. – Konwoje z zapasami nie giną od tak.

-Dobrze o tym wiem. – przytaknęła uderzając palcami o ramię.

-Może będzie lepiej jeśli ty i Connor sprawdzicie, kto lub co za tym stoi? – zaproponował, wbijając w nią spojrzenie. – Co prawda podejrzewam o to Benjamina Churcha, ale nie wypada rzucać słów na wiatr.

-Z pewnością.. – przytaknęła, słysząc w oddali konia jej przyjaciela, przez co wydała z siebie westchnięcie ulgi, a na usta wkradł się uśmiech.

Eastwood spojrzała na przyjaciela, który dosiadał siwego konia. Connor z lekko zmarszczonymi brwiami spoglądał na drogę przed nimi.

-Południowy trakt, tak? – zapytała wskakując na grzbiet jej wierzchowca.

-Tak, w drogę. – mruknął i ruszył przed siebie, nie zważając na komentarz, który padł z ust jego kompanki, ani na nawoływania upominające go, że nie tędy droga do miejsca gdzie poradził się im udać Waszyngton. Nadal nie przywykła do zachowania Kenway'a.

-Connor, do cholery! – w końcu się zatrzymali, a dziewczyna w mig zeskoczyła z konia i walnęła Indianina otwartą ręką w ramię. – Nie ignoruj mnie!

-Chodź do środka. – nakazał.

-Po jaką cholerę chcesz zwiedzać kościół? I to na dodatek opuszczony! – skrzyżowała ręce na piersi i stanęła w wejściu, pozwalając, żeby to Connor jako jedyny wszedł do środka. – Tu jest pusto!

Suzan nie lubiła niespodzianek. Tym bardziej, jeśli te niespodzianki były groźne.

-Ojcze. – w tym momencie stała jak wryta przypatrując się jak Haytham Kenway, przygniata do ziemi swojego syna, którego nagłe pojawienie zdawało nie zdziwić.

-Connor, jakieś ostatnie słowo? – zapytał mężczyzna, a Suzan sięgnęła po pistolet.

-Czekaj! – zawołał chłopak.

-Kiepski wybór. – odparł Templariusz. Connor zepchnął go z siebie potężnym kopnięciem, przez co dziewczyna zmarszczyła brwi, lekko zaskoczona nagłością Indianina.

Nie lubiła wtrącać się w cudze sprzeczki, dlatego wycofała się, pozwalając mężczyznom na przeprowadzenie konwersacji, która od samego początku była przepełniona nienawiścią i wściekłością.

Wciąż nie mogąc zrozumieć, dlaczego Haytham Kenway zaproponował współpracę i dlaczego ona niczemu nie zaprzeczyła, szła za mężczyznami jak na skazanie. Podświadomie była pewna, że z tej współpracy nie wniknie nic dobrego.

-Tak na marginesie, z kim mam przyjemność? – Haytham skrzyżował ręce za plecami i zerknął na zaskoczoną blondynkę.

-To moja przyjaciółka, Suzan Eastwood. – wtrącił Indianin. – Przyjechała pomóc mi wywalczyć wolność.

-A jeśli można wiedzieć, to skąd przyjechała panna Eastwood?

-Walia... – mruknęła i zabrała się do analizowania śladów pozostawionych przez Churcha i jego ludzi. Nie miała zamiaru się z nim spoufalać, ani nawiązywać żadnych relacji. Dla Suzan, Haythama mogło z nimi nie być.

-Cóż, Connor nie słynie z geniuszu. – prychnęła, spoglądając na sylwetkę mężczyzny znikającą pomiędzy drzewami. Indianin przewrócił oczyma i ruszył za nim. Chwilę później miała okazję podziwiać przerażoną twarz woźnicy przyciskanego do drzewa.

-Nie można było tak od razu? – zakpiła, a na ustach Haythama pojawił się mały uśmieszek. Widać nie ją jedyną bawiły niektóre metody młodszego Kenway'a.

Suzan naprawdę nie oczekiwała wiele od ludzi. Pokładała w nich niewielkie nadzieje, licząc na to, że gdzieś, kiedyś obudzi się w nich współczucie. Niestety, jak zawsze, coś musiało się nie udać. Przełknęła ślinę, ścierając dłonią krew, która prysnęła jej na twarz. Connor częściowo zasłonił Walijkę swoim ciałem i zgromił ojca wzrokiem.

-Nie musiałeś go zabijać! – wrzasnął Indianin.

-Nie traćmy czasu na bezsensowne dywagacje. Lepiej poszukajcie reszty ludzi Churcha. – odparł z anielskim spokojem Haytham, wycierając lufę pistoletu białą, zdobioną chusteczką.

Connor warknął cicho pod nosem i odwrócił się na pięcie, po czym ruszył w stronę obozu do którego mieli się dostać. Suzan podążyła za nim, wsłuchując się w trzeszczenie śniegu pod ich nogami.

– Jego po postu nie da się polubić. – mruknęła, przeskakując konar powalonego drzewa.

-Nie mów, że mam tam siedzieć! – pisnęła, kiedy Connor wepchnął ją do środka wozu, jednocześnie samemu pakując się na miejsce zaraz obok niej.

-Ciii... – nakazał, przyciskając palec do ust, po czym ruchem głowy wskazał na woźnicę i jego towarzysza.

-Co za kretyński plan.– stwierdziła Suzan, przyciskając twarz do stosu skrzynek, za którym się chowali. – Oj... – mruknęła z lekkim współczuciem, widząc jak jeden z ludzi Churcha, okłada pięściami starszego Kenwaya. – Chodź. – chwyciła przyjaciela za rękaw i pociągnęła w stronę dwójki, która najwyraźniej miała niezły ubaw na zmianę bijąc mężczyznę.

-Ty i twoja dobroć serca, mogli się jeszcze nad nim znęcać. – zaśmiał się Indianin, po czym rzucił się z mieczem na pierwszego z nich. W mig pojawiła się reszta, uzbrojona w bagnety i sporych rozmiarów topory.

-Z każdą chwilą coraz lepiej, czyż nie? – uśmiechnęła się szeroko i zdjęła z pleców wiatrówkę, którą przeładowała i zaczęła strzelać do wszystkich przeciwników, którzy nawinęli się jej pod kulę.

-Auć... – na moment zwróciła wzrok w stronę Connora, a jeden z najemników pchnął ją na ziemię, przyciskając lufę do czoła. Eastwood zaczęła modlić się w myślach o to, żeby ten nie strzelił, kiedy ostrze Haythama przebiło głowę jej oprawcy na wylot, sprawiając, że krew rozbryzgła się naokoło, brudząc także jej ubranie i twarz po raz kolejny tego dnia.

-Dziękuję. – w ostatniej chwili strzeliła do mężczyzny, który chciał zajść jej przyjaciela od tyłu, po czym wyciągnęła z pochwy miecz i rzuciła się na ostatnich niedobitków.

-Nie ma problemu. Do zobaczenia w Nowym Jorku. – rzucił po chwili mężczyzna i zniknął. Connor wyczerpany po walce przysiadł na pniu drzewa, zawiązując prowizoryczny opatrunek na ramieniu.

-Nic ci nie jest? – podbiegła do Indianina i wyrwała mu z rąk bandaż, który sprawnie owinęła wokół rany, po czym pomogła mu wstać, a kiedy była pewna, że chłopak może iść sam, ruszyła biegiem w stronę miejsca gdzie zostawili konie.

-Twój ojciec jest naprawdę ok. – stwierdziła wskakując na grzbiet zwierzęcia, które zarżało radośnie na jej widok.

-Można tak powiedzieć. – odparł Connor i pognał konia w stronę obozowiska Jerzego Waszyngtona.

-Ale i tak go nie polubię...

-Trafna uwaga.

***

//Brak notatki//

xoxo, mmensss


Darkness in the light... || Assassin's Creed Where stories live. Discover now