Buenaventura

由 AstraFaraday

735K 65.9K 44.2K

Destiny bierze udział w wymianie uczniowskiej do Stanów Zjednoczonych, idąc w ślady swojej kuzynki, Julii, kt... 更多

CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33 część 1/2
Rozdział 33 część 2/2
Rozdział 34
Rozdział 35
CZĘŚĆ TRZECIA
Rozdział 36
Rozdział 37 część 1/3
Rozdział 37 część 2/3
Rozdział 37 część 3/3
Rozdział 38
Rozdział 39 część 1/2
Rozdział 39 część 2/2
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43 część 1/3
Rozdział 43 część 2/3
Rozdział 43 część 3/3
Rozdział 44 część 1/2
Rozdział 44 część 2/2
Rozdział 45 część 1/3
Rozdział 45 część 2/3
Rozdział 45 część 3/3
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48 część 1/2
Rozdział 48 część 2/2
Epilog
Podziękowania i kontynuacja
Ważne!
FanArty?! cz.1
Okładki
Okładki cz. 2

Rozdział 1

42.2K 2.2K 1.4K
由 AstraFaraday

15 sierpnia, 14 dni przed Pełnią Księżyca

Julia zawsze twierdziła, że lęk przed wodą kiedyś mnie zabije.

Tylko o tym byłam w stanie myśleć, przelatując nad oceanem. O strachu, rozległej wodzie i o niej. Nie o wymianie, pierwszym spotkaniu z rodziną goszczącą, podniecającym oddechu nadchodzącej przygody na karku – nadal do mnie nie docierało, że program już się zaczął – a o tym, że pierwszy raz od trzech lat znów będziemy na jednym kontynencie.

Może nawet w tym samym stanie.

Odetchnęłam z ulgą, gdy koła samolotu z impetem uderzyły o beton pasu startowego. Udało się.

Gorące, kalifornijskie powietrze buchnęło mi w twarz zaraz po wyjściu z kabiny. Przystanęłam na chwilę i zrzuciłam plecak na ziemię, gdy pasażerowie wciąż w pośpiechu opuszczali samolot. Naprawdę dotarłam aż tutaj, po tylu miesiącach snucia planów, przekonywania rodziców i wypełniania niezliczonej ilości dokumentów. Do Ameryki, do Julii, do Los Angeles. Niemal czułam mrowienie pod stopami z rosnącej ekscytacji, patrząc na oddalony jeszcze napis LAX i przypominającą statek kosmiczny budowlę.

Welcome to the United States of America, przeczytałam, zjeżdżając ruchomymi schodami na odprawę celną. To się działo naprawdę!

Każdy kolejny krok i związane z przylotem formalności przyprawiały mnie o rosnący ból głowy. Nie spodziewałam się, że jet–lag nadejdzie tak błyskawicznie, że na samym lotnisku przyjdzie mi pokonywać tak wielkie odległości ani że aż tyle to wszystko potrwa. Na ostatnim już etapie, przy wypatrywaniu bagażu, usiadłam na podłodze i oparłam się o ścianę. Podczas lotu marzyłam, by móc w końcu rozprostować nogi na ziemi, a teraz, po niemal trzech godzinach stania w kolejkach, ledwo nimi powłóczyłam.

To jeszcze nie koniec.

Zgubiono mój bagaż.

Potarłam zbolałe ramiona i przeczesałam palcami mokre od potu włosy na karku, rozglądając się za miejscem, w którym mogłam wypełnić stosowny formularz. Dziewczyna w krwistoczerwonych włosach przeprowadziła mnie przez całą procedurę.

Lotnisko było ogromne, znacznie większe od tego w Manchesterze, na które tak często latałam do brytyjskiej części korzeni od strony ojca. Przez gwar tłumu ludzi, ich kroków, głośnych rozmów i klekotu walizek przebijał się tylko radiowy głos nadający komunikaty dla podróżnych.

Znalazłam wreszcie halę, gdzie już od dłuższego czasu powinna na mnie czekać rodzina goszcząca – Evansowie, u których spędzę najbliższy rok. Pogodziłam się z faktem, że nie wywrę na nich piorunującego pierwszego wrażenia. Pragnęłam tylko jak najszybciej dotrzeć do swojego nowego domu w Lafayette na obrzeżach Miasta Aniołów, rzucić się na łóżko i utonąć w miękkim materacu.

Rozejrzałam się. Połowa sierpnia to wciąż gorący sezon dla turystów, co widać było po ilości ludzi wylewających się z lotniska na błyszczący w popołudniowym słońcu parking. Część z nich właśnie wróciła z wakacji w innym zakątku świata i teraz wymieniali uściski z bliskimi.

Niektórzy byli zbyt elegancko ubrani, by przyjechać tu w innym celu niż biznesowym. Przed przylotem żartowałam z mamą, że niczym paparazzi wypatrzę dla niej znane osoby, ale teraz ledwo miałam siłę szukać wzrokiem Evansów, a co dopiero kogoś sławnego.

Zaskoczyła mnie ilość wojskowych. Wcześniej nie zwróciłam na nich szczególnej uwagi, ale teraz, znów dostrzegając mężczyzn o skupionym spojrzeniu i żołnierskiej postawie, zaczęłam się zastanawiać, czy oczekiwali przylotu jakiejś ważniej osobistości, czy to po prostu było tutaj na porządku dziennym.

Poddałam się, nie znajdując w tłumie ludzi ani blond czupryn Bree i Chase'a, ani Dayenne – hostki, która, być może, trzymałaby w rękach powitalny baner, jak to robiły rodziny goszczące na blogach prowadzonych przez innych uczestników wymiany. Zaczytywałam się w nich od lat. Odkąd Julia opuściła mnie z dnia na dzień, by tu przylecieć.

Ignorując irracjonalne ukłucie lęku w trzewiach, przekonałam samą siebie, że Evansowie czekali w samochodzie lub poszli coś zjeść. A może stali w korkach? Połączyłam się z lotniskowym WiFi. W trakcie pisania wiadomości do Bree, mojej nowej host siostry, telefon zaalarmował mnie o umierającej baterii.

Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że przejściówkę wcisnęłam do walizki, która mogła teraz być w dowolnym miejscu na Ziemi.

Bree nie odebrała żadnego z czterech połączeń, mimo że odczytała wiadomość. Zaklęłam pod nosem. Wysłałam jej zdjęcie tego, co widziałam przed sobą – ogromnych przeźroczystych drzwi wyjścia z terminalu B, po czym zdjęłam ciążący mi już plecak i opadłam na najbliższą ławkę.

Na lotnisku na pewno bez problemu dostanę przejściówkę. W plecaku miałam jeszcze przecież laptop. Nawet zakładając najgorsze, że Evansowie w ostatnim momencie się rozmyślili, nie przyleciałam tam na własną rękę, tylko przez agencję, która zapewniała mi opiekę lokalnego koordynatora. Nie miałam powodów do paniki, bo nie byłam zdana na siebie.

Dlaczego więc serce łomotało mi w tak szaleńczym tempie, pot spływał z czoła, a umysł ochoczo podsuwał najczarniejsze scenariusze?

Nagle poczułam się dziwnie osaczona i obserwowana, mimo że tłum znacznie się przerzedził. Obecność żołnierzy wzbudzała we mnie większy niepokój niż poczucie bezpieczeństwa.

Kupiłam w automacie butelkę wody, przeklinając lotniskowe ceny, które w przeliczeniu na złotówki ubodły potrójnie. Cóż, tutaj przynajmniej nie płacono funtami.

W łazience przemyłam twarz przyjemnie orzeźwiającą wodą, licząc, że to pozwoli mi się nieco uspokoić i pozbierać myśli. Spojrzałam w lustro, na swoje ciemne, zmęczone oczy, zaczerwienione i gorące od krążącej w żyłach adrenaliny policzki, skołtunione po wielogodzinnej podróży włosy. Wyglądałam jak typowa turystka. Skrzywiłam się na tę myśl. Kazali mi włożyć na siebie coś charakterystycznego, postanowiłam więc nie bawić się w półśrodki i pod ulubioną czerwoną bluzę założyłam koszulkę z flagą Polski, którą teraz odklejałam od pleców.

Telefon zabrzęczał na marmurowym blacie. Myślałam, że wydał ostatnie tchnienie, ale to Bree wreszcie raczyła odpisać.

Chase jest już w drodze :) wszystko ok?

Zaśmiałam się cierpko. Wszystko ok. Było super. Kochałam przesiadywać na lotniskach, zwłaszcza po kilkunastu godzinach kiszenia się w powietrznej metalowej puszce, z jet-lagiem jak stąd do księżyca, zgubionym bagażem i jakimś dziwnym stanem przedzawałowym.

Wiedzieli przecież, o której miałam przylot, a ten nie dość, że się opóźnił, to jeszcze sporo czasu straciłam na odprawach.

Odpisałam jednak tylko:

Zgubili mój bagaż

A wtedy telefon wyłączył się z wesołym dźwiękiem tłumiącym siarczyste przekleństwo.

Przebrałam cuchnąca koszulkę na czarny T–shirt, który wyjęłam z plecaka i przewiązałam bluzę na biodrach. Oparłam się o zlew, biorąc głęboki wdech. Drzwi jednej z kabin otworzyły się. Napotkałam w lustrze przelotne spojrzenie kobiety, która z niej wyszła.

Śliski chłód wpełzł mi pod skórę, spływając w dół kręgosłupa aż po same lędźwie.

Koszulka z flagą Polski, czerwona bluza, brązowe zmierzwione włosy. Była tak samo ubrana. Wyglądała tak podobnie.

Wyszła szybkim krokiem, a ja jeszcze przez kilka długich sekund stałam jak porażona.

Wybiegłam za nią po odzyskaniu władzy w nogach.

– Hej! – zawołałam. – Stój! Wyglądamy tak samo!

Krzyczałam po polsku, zakładając po ubiorze, że nieznajoma mnie zrozumie.

Ta jednak tylko obróciła się zdziwiona i żwawo szła dalej w swoją stronę.

Uświadomiłam sobie, że mogłam brzmieć jak wariatka – no bo w końcu właśnie się przebrałam. Zrezygnowałam z pościgu. Ruszyłam z powrotem do miejsca, z którego posłałam Bree zdjęcie, głowiąc się, co, u licha, przed chwilą zaszło. Dobrze znałam swoje skłonności do wyolbrzymiania i snucia teorii spiskowych, by nieco uatrakcyjnić sobie codzienność, która bez Julii bywała już nie tylko szara, a wręcz momentami czarna, dlatego próbowałam podejść do tego na chłodno. Koszulka z flagą i czerwona bluza to przecież żaden niespotykany ubiór. Pełno tu Polaków. To musiał być zwykły przypadek.

Lub halucynacje z wycieńczenia.

Po dłuższym czasie straconym na bezcelowe, acz nerwowe szwendanie się po lotnisku, poczułam na plecach czyjś wzrok. Odwróciłam się przez ramię. Jeden z mundurowych wyraźnie zmierzał w moim kierunku. Przyspieszyłam kroku, chcąc zniknąć mu z pola widzenia, choć przecież nic nie zrobiłam.

– Destiny! – Usłyszałam za sobą.

Musiało mi się wydawać. Musiałam być naprawdę zmęczona.

– Winterhood, czekaj! Mam cię gonić już pierwszego dnia?

Zatrzymałam się i spojrzałam na niego jeszcze raz, w pełnej gotowości do ucieczki, gdy znalazł się blisko.

– Chase? – zdziwiłam się, rozpoznając w obcym mężczyźnie chłopaka, z którym wymieniłam kilka wideorozmów przez Skype. Na żywo był wyższy i mocniej zbudowany, niż się spodziewałam po jego młodzieńczej, niemal nastoletniej twarzy. Lub to właśnie militarny ubiór i jego postawa sprawiały takie wrażenie. Sapnęłam z ulgi i zdenerwowania. – O, Boże. Dlaczego się tak ubrałeś?!

Dopiero gdy kurtuazyjny uśmiech spełzł z jego twarzy, zrozumiałam, że nie brzmiało to zbyt miło.

Kto powiedział, że piorunujące pierwsze wrażenie musi być pozytywne?

– W sensie, strasznie dużo tu dziś mundurowych – wybełkotałam, próbując naprawić sytuację. – Coś się stało?

Zmarszczył brwi, taksując mnie wzrokiem w milczeniu, po czym wyciągnął rękę w moją stronę, więc go uścisnęłam. Miał zaskakująco szorstką dłoń jak na swój wiek – był ledwie pięć lat starszy – w wielu miejscach pokrytą zgrubieniami powstałymi od blizn, odznaczającymi się na opalonej od kalifornijskiego słońca skórze. Nie wykonywał żadnych prac manualnych, a przynajmniej nic mi o tym nie było wiadomo. Co też zmuszało do jakiejś ręcznej roboty grajka z boysbandu?

Podobno tym się właśnie zajmował. Grał w zespole. Jak dotąd nie poruszał tego tematu zbyt często, ale chyba ich działalność nie wykraczała poza domowy garaż, skoro nikt go nie rozpoznał.

– Chciałem, żebyś mi podała swój plecak, ale jasne, miło cię nareszcie poznać – powiedział, krótko odwzajemniając uścisk. Jakbym nie czuła się już wystarczająco niezręcznie. Jego ton wcale nie współgrał ze słowami, sugerował raczej, że przyjechał po mnie za karę.

Musiał dostrzec moje zaintrygowanie, bo wyjaśnił, że trenuje rzucanie nożami. 

Wyglądał na sportowca, a raczej nie osiągnął tego przez uderzanie pałeczkami w perkusję, szarpanie gitary, czy na czym tam grał. Nic dziwnego — świetnie zdawałam sobie sprawę z kultu ciała panującego w Kalifornii. Nie wiedziałam za to, dlaczego nie wspomniał o tym wcześniej. Odkryłam przy okazji, czemu dłonie miał tak pocięte i zaniedbane.

— Nie napisałeś o tym w placemencie — zauważyłam. Placement stanowił stos papierów z mniej lub bardziej szczegółowymi informacjami na temat rodziny, do której zostałam przydzielona: traktował o ich przyzwyczajeniach, żywieniu, zainteresowaniach, okolicy, w której mieszkali, zawierał też kilka zdjęć.

— Agencja zabroniła. Najwyraźniej nie kwalifikuje się to do czegoś, co można nazwać „bezpiecznym hobby" i nie każdy posłałby swoje dziecko do rodziny, której członek zajmuje się czymś takim. — Prychnął śmiechem, a ja zaczęłam się zastanawiać, co jeszcze kazali im zataić.

Pochwycił plecak i zważył go w dłoni, jednocześnie ruszając w stronę wyjścia.

– Masz tu laptop? – zapytał.

– Dzięki Bogu tak. Zgubili mój bagaż.

– Zauważyłem – mruknął, a gdy spojrzałam na niego pytająco, dodał: – Nie uwierzyłbym, że spakowałaś się na rok do jednego plecaka podręcznego.

Kiedy opuściliśmy lotnisko, zaciągnęłam się ciężkim powietrzem. Choć słońce powoli gasło, temperatura pozostawała niewiarygodnie wysoka. Czułam się już spokojniejsza, ale wrażenie, że coś jest nie tak, migotało mi gdzieś z tyłu głowy. Liczyłam na motyle w brzuchu z ekscytacji, nie niepokoju.

– Niezłe trzęsienie ziemi ze sobą sprowadziłaś – powiedział nagle. Wypłowiałe włosy opadały mu na czoło i wchodziły do oczu.

Jet-lag sprawiał, że informacje docierały do mnie z opóźnieniem. W Warszawie była teraz czwarta rano, dla mnie ten dzień trwał już nieskończenie długo, a mózg dawno przełączył się na tryb energooszczędny. Dopiero wyczekujący wzrok Chase'a uświadomił mi wagę tych słów.

– Trzęsienie ziemi? – powtórzyłam, niepewna, czy mówił dosłownie. Czyżby właśnie to ich zatrzymało? Zaczęłam czuć się winna, że tak kręciłam nosem na opóźnienie.

– W Kalifornii to norma. U nas tylko dwie ofiary śmiertelne i kilka rannych.

– Czekaj, co? – Zatrzymałam się w szoku. Mówił o tym z niebywałą nonszalancją. – „U nas" to znaczy gdzie? W Lafayette?

– U nas w domu. Dwa wazony i kilka ramek.

Miałam ochotę trzasnąć go w ramię. Byłam zbyt zmęczona na takie żarty.

– Zajedziemy po drodze do jakiegoś sklepu? – zmieniłam temat, ledwo za nim nadążając. – Potrzebuję kilku rzeczy, które poleciały w siną dal wraz z walizką.

– Jutro Bree pokaże ci miasto, wtedy sobie pójdziecie na zakupy.

– Muszę iść dzisiaj – nie ustępowałam, trochę zaskoczona odmową. – Nie mam nawet szczoteczki ani piżamy...

– Nie mieszkamy w jaskini, Winterhood. – Rozglądał się po rozległym parkingu, jakby zapomniał, gdzie zostawił samochód. – Pożyczymy ci, czego będziesz potrzebować.

– To miłe, ale za krótko się znamy, żeby używać jednej szczoteczki do zębów. Poza tym przejściówkę włożyłam do walizki. Nie mam nawet jak naładować telefonu, włączyć laptopa, a muszę dać znać rodzicom, że doleciałam i że mnie nie uprowadziliście – tłumaczyłam, a on posłał mi ciekawskie spojrzenie. – No, chyba że czymś mnie jeszcze zaskoczysz.

Zaśmiał się, ale nie oponował dłużej, co uznałam za zgodę.

Ku mojemu zdziwieniu, Chase podszedł do jaskrawozielonego motocykla. Oddał mi plecak i podał kask.

– Przyjechałeś skuterem? – zapytałam skołowana.

Zatrzymał się w połowie wkładania kasku i spiorunował mnie wzrokiem.

– „Skuterem"?!

Zbyłam jego dramatyczne oburzenie.

– Jak zamierzałeś mnie zawieźć do domu z bagażami na tym?

– Wysłałaś zdjęcie swoich tobołów przed wylotem. – Wzruszył ramionami. – Wiedziałem, że wzięłaś plecak. Gdybym miał jeździć autem po Los Angeles, to bym chyba ocipiał.

– No dobrze, a skąd wiedziałeś, że zgubią moją walizkę?

– Bo napisałaś to Bree! O co ci chodzi?

– Zanim jej to napisałam, byłeś już w drodze – zauważyłam. 

— Nie zdarzyło ci się powiedzieć komuś, że już jedziesz i będziesz za pięć minut, podczas gdy jeszcze nawet nie wyszłaś z domu? — Pokręcił głową. — I nigdy więcej nie nazywaj jej „skuterem".

Ledwo powstrzymałam się od komentarza, ale nie chciałam, żeby mnie gdzieś wywiózł.

Byłam gotowa się kłócić, bo niemożliwe, żeby tak szybko tu dotarł. Musieliby mieszkać znacznie bliżej Los Angeles, niż zapowiadali albo Chase prowadził z tak zawrotnym tempem, że zagiął czasoprzestrzeń. Obie opcje wydawały się równie ekscytujące. Ale w żadną nie wierzyłam.

Jego bojowe nastawienie nagle uleciało, jakby właśnie coś sobie uświadomił.

– Przyznaj po prostu, że boisz się prędkości. Pierwszy raz na motocyklu? – droczył się. – Spokojnie, będę delikatny. Może.

– Chyba sobie żartujesz – prychnęłam. Nie mógł bardziej spudłować. – To będzie najlepsza część tego dnia. No, pod warunkiem, że nie jeździsz tak, jakbyś przewoził wór porcelany.

Chase patrzył na mnie z wyrazem twarzy, który zwiastował kłopoty. Ten sam rodzaj kłopotów, po jaki tu przyleciałam.

– Lepiej mocno się złap – powiedział w końcu z szyderczym uśmiechem. – I nie wrzeszcz mi do ucha. 

繼續閱讀

You'll Also Like

112K 4.3K 34
North Beach Academy to elitarna szkoła dla oryginalnych uczniów. Nie chodzą tu wielkie umysły, dzieci polityków czy celebrytów, a młodzież z nadprzyr...
8K 195 20
Talsky z shipu Bartka Kubickiego x Fausti Póki co zakończone ale może jakiś rozdzialik się kiedyś pojawi :))
439K 10.7K 150
Jest to moja wersja książki ,,Rodzina Monet". Wydarzenia są zmyślone!! Mile widziana krytyka i błędy :)) W większości piszę o braciach Monet, ale Ha...
dramione 由 anonim

同人小說

2.5K 55 5
Co wyniknie z chęci zapomnienia o smutku i sztywnej postawie przez wrogów? Spotkanie Hermiony i Draco po balu, choć może w trakcie?