cum ventis litigare

253 38 54
                                    


"Et, quand je m'ennuierai de ces farces impies,
Je poserai sur lui ma frêle et forte main Et mes ongles, pareils aux ongles des harpies,
Sauront jusqu'à son coeur se frayer un chemin."
Charles Baudelaire

   Zadzierając głowę, patrzysz na świerki. Tak ogromne i stare, że pamiętają narodziny każdego z leżących tu zmarłych. Swoją potęgą odgradzają niewielki cmentarz przed wzrokiem jeszcze żywych i walcząc z wiatrem, zatrzymują na sobie mocne podmuchy. Gdy przejdziesz między kołyszącymi się olbrzymami, odczujesz zmianę atmosfery. Całkowite wyciszenie, graniczące z niepokojącym spokojem.

   Jest statycznie i ekscytująco.

   Omiatasz wzrokiem miejsce, które w twoich wspomnieniach zniekształcił czas i mrużysz oczy, dostrzegając tę ławkę.

   Nie zwracasz większej uwagi na pomnik, skupiając się na szalejących myślach pozbawiających twoje oczy zwyczajowej obojętności. Nie jesteś jakoś specjalnie emocjonalny ani nie tęsknisz za martwymi. Nie chcesz też prowadzić bezsensownej rozmowy z kamienną płytą, jednak patrzysz w uśmiechnięte oczy uchwycone na zdjęciu i delikatnie kiwasz głową.

   Nie wiesz, czy to pokłon, czy pozdrowienie.

   Jest zimno. Zimniej niż ostatnim razem. Sięgasz do kieszeni płaszcza po paczkę papierosów i odpalając, gorzko uśmiechasz się pod nosem. Nienawidzisz tego. I nie wiesz, czy masz na myśli nałóg, czy to, co do niego doprowadziło. Nie pada.

   A mogłoby.

   Siadasz na ławce, a słońce zbyt powoli zachodzi. Wpatrujesz się w nie, niemal siłą woli spychając je za horyzont. Boisz się. Nawet nie o swoje oczekiwania. Chodzi o strach, zdenerwowanie i przejmujący smutek.

   Cienie pochylają się niebezpiecznie, tworząc obraz zniekształconych krzyży, niedbale rzuconych na mokre liście. I gdy gaśnie prawie niepalony papieros, słońce nareszcie ustępuje powoli rosnącemu mrokowi. Pierwsza przychodzi słodycz oczekiwania. Wkrada się do twojego umysłu, pochłaniając większość myśli i sprawia, że zziębnięte palce zaczynają stukać o kolana. Świerki się kołyszą, a zdjęcie naprzeciw ciebie wciąż lekko się uśmiecha. Gdy przychodzi gorycz niepewności i zaciska fioletowe usta w wąską linię.

   I prawdopodobnie mógłbyś to przegapić. Bo kroki są nienaturalnie ciche, a chód wyjątkowo dostojny i lekki. Przychodzi ci na myśl tylko jedno słowo. Arystokratyczny. Powiadamia cię nieświadomy swojej roli wiatr, przynosząc ci ten sam zapach co dawniej.

   I niemożliwie cię irytuje, że nie potrafiłeś znaleźć papierosów, które pachniałyby tak samo.

   Mężczyzna bezczelnie pyta, czy może usiąść.

   Nie odpowiadasz, ale zdradza cię mimowolne lekkie pochylnie się w stronę przybysza. Karcisz się w myślach za bycie zbyt oczywistym i przesuwasz się, robiąc miejsce na ławce.

   Przypadkowy dotyk jest bolesny.

   Każdy skrawek materiału wyżera dziurę w drugim, pragnąc uwolnić całkiem naturalny nie-przypadek. Wiatr biega niespokojnie wokół, przenosząc sam w sobie zdecydowanie zbyt niewłaściwy zapach i mierzwiąc już i tak niesforne włosy. Pojedyncze źdźbła traw drgają otoczone upadłymi liśćmi, zdawałoby się, wybijając rytm twojego serca.

   Mokre liście tworzą brudny patchworkowy dywan.

   Suche gałęzie drgają w ekscytacji.

   I nic, absolutnie nic nie mogłoby w tym momencie sprawić, że przestałbyś przesuwać dłonią w stronę tej drugiej. Nieśmiało, ale dosyć zdecydowanie łapać smukłe palce, zaciskając je w swojej dłoni. I jest już za późno, bo delikatne dłonie odwzajemniają uścisk, powodując, że zimno przestaje być dokuczliwe. Nic się nie zmienia. Chociaż powinno. Ale twoja dusza jest niecierpliwa, przepełniona zbereźnością i niegodna. To oczywiste. Świadomość porażki przed rozpoczęciem przytłacza cię i sprawia, że podekscytowanie opada. Wyobrażenia odchodzą. Twoja twarz nie okazuje niczego, ale czujesz na sobie wzrok mężczyzny.

in statu nascendi| yoonseokNơi câu chuyện tồn tại. Hãy khám phá bây giờ