Rozdział 1

14.6K 428 68
                                    

Maribel

– Mamo! Wychodzę pobiegać! – W pośpiechu przeszłam przez salon.

Usiadłam na niskiej drewnianej ławeczce przy wejściu i sięgnęłam po adidasy.

– O tej porze? – Usłyszałam jej podniesiony głos, dobiegający z kuchni.

Oczami wyobraźni widziałam moment, w którym będzie próbowała wybić mi to z głowy.

Kiedy stanęła przede mną, spojrzałam w jej zatroskane oczy, dusząc w sobie delikatne wyrzuty sumienia na myśl, że wróciłam do domu rodzinnego kilkanaście godzin temu, a już dałam jej powody do zmartwień. Według mnie były wyssane z palca, ale w tej chwili nie zamierzałam z nią o tym dyskutować.

– Mamo, nic mi nie będzie – zapewniłam z przekonaniem w głosie. – Wezmę ze sobą Lunę.

– Wcale mnie to nie uspokoiło Ta psina zupełnie nie nadaje się na psa obronnego – burknęła, wycierając mokre dłonie w ściereczkę kuchenną.

– Wrócę, nim się obejrzysz. Obiecuję. – Cmoknęłam ją głośno w policzek, a gdy się odsunęłam, dopiero teraz dotarł do mnie słodki, apetyczny zapach. – Co tak ładnie pachnie?

– Córciu, odwiedzasz nas tak rzadko, że kiedy wreszcie przyjeżdżasz, to muszę cię trochę porozpieszczać.

Po tych słowach uśmiechnęła się tajemniczo.

– Pieczesz moje ulubione ciasto pomarańczowe?

– Dokładnie tak.

– Mamuś, przepraszam, ale egzaminy na studiach, praca w kawiarni...

– Wszystko rozumiem. Nie musisz się tłumaczyć. – Objęła mnie ciasno ramionami, dając mi do zrozumienia, że nie ma do mnie pretensji. – Myślę, że to się już niedługo zmieni.

– Raczej nie. No chyba że na gorsze. Wiesz, że po wakacjach planuję znaleźć pracę w zawodzie, więc...

– Córeczko, nigdy nie wiemy, co przyniesie przyszłość. – Mama była wyjątkowo tajemnicza i niespecjalnie mi się to podobało. – Dobra, leć już. I uważaj na siebie.

– Jasne. Pa!

W porę zauważyłam Lunę, inaczej podeptałabym biedną psinę, leżącą na dywaniku przy drzwiach wyjściowych.

– Chodź, Luna. Rozruszamy te nasze stare kości. – Podrapałam ją pod pyskiem, po czym przepuściłam ją w drzwiach.

Labradorka nie była pierwszej młodości, ale za każdym razem, gdy przyjeżdżałam do domu rodzinnego, chętnie towarzyszyła mi w dłuższych czy krótszych przebieżkach.

Truchtałam spokojnym tempem, zerkając na zegarek, dzięki któremu mogłam kontrolować tętno.

Odruchowo dotknęłam lewej ręki, gdzie w specjalnej naramiennej kieszonce chowałam telefon za każdym razem, gdy wychodziłam pobiegać i jakież było moje zdziwienie, gdy zdałam sobie sprawę, że akurat dzisiaj zapomniałam go zabrać.

Kiedy wracałam w rodzinne strony z głośnej i przeludnionej Barcelony, gdzie studiowałam i mieszkałam przez ostatnie kilka lat, doceniałam małomiasteczkowy klimat Montblanc. Mieszkaliśmy poza centrum miasta przy niewielkiej, szutrowej, momentami kamienistej drodze, więc zazwyczaj było tu bardzo spokojnie.

Co prawda nikt obcy raczej nie zapuszczał się w te tereny, ale nagle poczułam nieprzyjemny dreszcz strachu przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Spowodował to głównie fakt, że był już późny wieczór, lampy uliczne rozmieszczone w sporej odległości od siebie, dawały nikłe oświetlenie i to jedynie niewielkiego skrawka drogi, zostawiając gęste zalesione pobocze pogrążone w egipskich ciemnościach, a co za tym szło irracjonalnie wyparowała spora część odwagi, która towarzyszyła mi zaraz po wyjściu z domu.

TANIEC Z DIABŁEM - Santino Torres #1Where stories live. Discover now