II

38 4 1
                                    

Na następne połowy nie biorę psa. Matula przez to się martwi, że mnie uwiedzie jaka rusałka czy zabije utopiec. Boję się przyznać do braku wiary w jakiekolwiek upiorzyska czy bożki, bo matula pewno by mnie wydziedziczyła, więc mówię tylko, że pies płoszy ryby. Potrzeba zarobku na synu najwidoczniej przesłania jej wizję jego śmierci.

Czuję na sobie błagalne spojrzenie Burka za każdym razem, gdy wychodzę nad rzekę bez niego. Staram się rzucać mu jakieś smaczne resztki w ramach przeprosin, gdyż wyrzuty sumienia nie pozwalają mi przechodzić obok niego obojętnie. Nie wytłumaczę przecież Burkowi, że po prostu liczę na ponowne usłyszenie tego gwizdu. Było w nim coś... Niecodziennego. Tajemniczego. A jednocześnie hipnotyzującego. Brakuje mi go, chociaż słyszałem go ledwie przez chwilę, i to niewyraźnie. Tęsknię za nim. Wydaje się taki odległy, z każdym dniem mniej realny, że gdybym nie miał wtedy ze sobą Burka, byłbym w stanie uwierzyć, że żadnego gwizdu nad Wisłą nie słyszałem.

Co dziwne, odkąd nie biorę ze sobą na połowy psa, zaiste zwiększają się one podwójnie, przez co muszę chodzić z wiadrami na dwa razy. Nie rozumiem tego, ale też nie bardzo mnie to interesuje. Coraz więcej czasu spędzam nad rzeką łowiąc ryby, plecąc sieci, śpiewając, zażywając kąpieli, puszczając kaczki, łatając łódkę. Mam wrażenie, że woda mnie obserwuje, nie, że coś w wodzie mnie obserwuje. Ale ani trochę mi to nie przeszkadza. Szczególnie teraz, wiosną, kiedy blask słońca mile rozgrzewa ciało, zamarznięte na kość po ostrej zimie. Mogę po prostu leżeć popołudniami na piasku w cieniu jakichś krzaków i nie przejmować się niczym.

Pewnego ciepłego popołudnia w akompaniamencie buczenia pszczół i na materacu z młodej trawy, najzwyczajniej w świecie zasypiam.

Budzi mnie gwizd.

Na początku tego nie zauważam, leżę dalej chłonąc przyjemną, znaną melodię. Po chwili jednak zrywam się rozumiejąc, co właśnie dochodzi moich uszu.

Gwizd nie ustaje. Przechodzi w melodyjne nucenie dochodzące z bliska. Podnoszę się do siadu, by w bursztynowym promieniach zachodzącego słońca dostrzec sylwetkę kogoś, kto wynurzył się z wody i oparł na piąstkach, by z bliska poprzyglądać się jak śpię. Na głowie z muszli ma wianek, w ręku zielony badylek. Kojący uśmiech pojawia się na mokrej twarzy chłopaka, który raptem przestaje nucić. Przekrzywia głowę jak skupiony na czymś pies.

– Ładna melodia – stwierdza, machając badylkiem i chlupiąc pokrytym łuskami ogonem w wodzie śród trzcin.– Skąd ją znasz?

Siedzę zupełnie oniemiały. Choćbym chciał, z ust nie potrafię wydobyć żadnego dźwięku. Po prostu podziwiam piękno syreny, w której to istnienie dotychczas wątpiłem. Chłopak o modrych oczach wygląda na rozbawionego.

– Jak cię wołają? – dodaje dostrzegając moje milczenie.

– Wars – przypominam sobie po długiej chwili.– Mówią na mnie Wars.

– Wars – powtarza jak melodię, błyszcząc modrymi oczami zagadkowo. – Wars, Wars, Wars. Wars! – chichocze, zanim w mgnieniu oka znika w odmętach Wisły. Rzucam się panicznie w stronę rzeki.

– Poczekaj! A jak ciebie wołają?

Błagam, żeby nie uciekł jak niegdyś przed psem. Jestem gotowy nawet wskoczyć do wody i szukać go po całym dnie, chociaż pewnie prędzej sam bym tam skończył niż go znalazł. W akcie rozpaczy, która raptem zalewa moje serce, klękam przy wodzie i nieudolnie staram się nucić. Nieudolnie, bo głos mi się łamie jak drzewa w trakcie wichury.

Z wody, kilkadziesiąt metrów dalej, wynurza się sama twarz. Tak samo wesoła, tak samo olśniewająca. Tak samo kojąca. Momentalnie milknę.

– Mnie nigdy nikt nie woła, Warsie – słyszę gorzkie słowa, choć w głosie niczego gorzkiego nie słychać. Jedynie melodię i słodycz, jakby każde słowo było piosenką polaną miodem.

– To jak ja mogę Cię wołać?

Odpowiada mi milczenie, w czasie którego tryton pływa po okręgu, chlupiąc miarowo płetwą.

– Sawa – odpowiada przestawszy, by na mnie spojrzeć.– Mam na imię Sawa.

Na dźwięk jego imienia w sercu zostaje mi otwarta jakaś szuflada, w środku której zamykam imię- Sawa. Patrzę na Sawa, i on ze środka rzeki patrzy na mnie. Rozumiemy się bez słów. Wyciągam do niego rękę, a on podpływa i podaje mi swoją. Składam na jej wierzchu pocałunek. Pocałunek- obietnicę.

Wars i SawaWhere stories live. Discover now