— Unikasz mnie.

Oschły, pretensjonalny głos przeobraził wspaniałą bajkę w bezlitosny koszmar. Żywe kolory piękna na obrazie wyobraźni przybrały odcieni szarości, przemieniając się w posępną i ponurą rzeczywistość. Carven westchnął cierpiętniczo. Za mało wypił, by zdołał całkowicie od niej uciec.

— Tracisz na wartości, gdy się odezwiesz. — Odwrócił wzrok od oburzonego oblicza Mai, błądząc nim w poszukiwaniu czegoś… ciemniejszego, słodszego. Wina. — A gdyby to, co mówisz, było prawdą, to zbyłbym cię milczeniem.

— Chcę pomóc — odparła Mai.

Odbiła się od szafki, o którą się opierała, i kładąc dłonie na ladzie, pochyliła się w kierunku Carvena. Słodki zapach perfum dziewczyny przyprawił go o mdłości, mimo to uśmiechnął się nieznacznie. Może zwrócenie zawartości żołądka na Mairaanę uzmysłowi jej, że wcale nie miał ochoty z nią rozmawiać.

— Mi czy sobie? — prychnął Carven. — Czasem mam wątpliwości, po której stronie jesteś.

Zmorzony bezczynnym staniem usiadł na przysuniętym do szynkwasu krześle. Znajdując się na jednym poziomie z opróżnioną butelką, przypomniał sobie, co miał z nią zrobić. Posępnie spojrzał na niedokończoną, szklaną konstrukcję, doskonale imitującą jego żałosne życie. Nieważne, jak blisko celu się znajdował, nigdy niczego nie osiągał. Zbyt próżny, aby działać. Zbyt zajęty pijaństwem i przyjemnościami, aby się zmienić. Zbyt głupi, aby to dostrzec. Sfrustrowany zacisnął palce na butelce. Powinien zniszczyć ułożoną wieżę, tak jak wszystko niszczył w swoim życie. Zrobiłby to, gdyby tylko Mai nie wyrwała mu naczynia z ręki.

— Nie rezygnuj, gdy znajdujesz się o krok od sukcesu.

Głupkowaty chichot wyrwał się z gardła Carvena, nim zdążył zakryć usta dłonią. Mgła rozbawienia zniekształcała otoczenie, nadając wszystkiemu komicznych kształtów. Zabarwiony kolorami ułudy świat zdawał się Verhmarowi niezwykle wesoły; mógłby się śmiać, aż zabraknie mu tchu, a potem… potem śmiać się dalej. Zdarzało się już mu popadać w stan błogiej nieświadomości, gdy z durnym uśmiechem na ustach bezmyślnie narażał życie przez niedorzeczne zakłady, w których w nagrodę otrzymywał wieczną chwałę… trwającą do brzasku. O poranku niewielu pamiętało o jego zuchwałych dokonaniach, uchodzących we wspomnieniach za wytwory wyobraźni. Nikt nie mógł być na tyle szalony, by porywać się na coś tak głupiego. Carven zawsze przytakiwał, toć przecież głupi nie był… do następnego razu. Bredzenie trzeźwych nie miało znaczenia.

Tym razem jednak Carven nie chciał przy braciach pokazywać, jak kiepsko się czuł. Przy nich odgrywał narzuconą mu w dzieciństwie rolę. Rolę niewdzięcznego, nieznośnego Verhmara — nad wyraz męczącą, ilekroć się w nią wcielał, ale przedstawienie musiało trwać.

— Sukcesu? — zakpił Carven. Mimo usilnych prób ponownie się roześmiał; był tylko zabawką na sznurkach własnej głupoty. — Chyba nigdy w niczym nie zwyciężyłaś, jeśli porażka jest dla ciebie sukcesem.

— Zawsze dostaję to, czego chcę.

— Bo to, co chcesz, nie ma znaczenia.  — Oparł głowę na dłoni, zdawała mu się zbyt ciężka, by mogła tkwić na karku bez podparcia. — Brak porażki nie jest równoznaczny ze zwycięstwem.

W nieprzystępnej masce na twarzy Mai nie pojawiała się żadna szczelina, przepuszczająca na zewnątrz targające dziewczyną emocje, albo Carven był zbyt nietrzeźwy, by je dostrzec. Pochmurnie zmarszczył brwi, niezadowolony spokojem trzymającym temperament panny Lauvelon na uwięzi. Ponuro spojrzał na jej umazane zaschniętym błotem oblicze. Czy ona naprawdę wierzyła w szerzone przez prostaków brednie?

Traitor's OathWhere stories live. Discover now