VI. WALORY PIKNIKÓW NA ŚWIEŻYM POWIETRZU

Start from the beginning
                                    

— Ja... dziękuję — wydukała speszona, nie ośmielając się spojrzeć za siebie. Dostrzegła mimowolnie, że jego oddech gwałtownie przyspieszył, sama zaś mając wrażenie, że zaraz wydusi z siebie ostatnie tchnienie.

— Bardzo pani zbladła! Coś się stało?

— Powinna była pani usiąść. Czy dobrze się pani czuje?

Och, wyśmienicie. Gdyby tylko mogła zniknąć z powierzchni ziemi i spędzić resztę życia w łóżku z baldachimem, nikogo nie widując, czułaby się wręcz niebiańsko.

— Panie wybaczą, ale pani Greengrass potrzebuje teraz spokoju — odparł niespodziewanie Malfoy i stanął przy Astorii tak, że prawie stykali się dłońmi. Zamarła. Na litość boską, co on wyprawiał? — Słońce dzisiaj rzeczywiście nie rozpieszcza.

Panna Abbott kiwnęła ze zrozumieniem głową, a swej towarzyszce posłała wymowny uśmieszek, który pogłębił się, kiedy pan Malfoy dodał:

— Panno Greengrass, proszę przyjąć me ramię w drodze do miejsca pikniku.

— W drodze? Uhm... Och... Oczywiście, z przyjemnością.

Gdyby pan Malfoy sam nie palił się właśnie z gorejącego zażenowania i uporczywie nie wbijał wzroku we wstążkę ustawionych powozów, zapewne zauważyłby, że Astoria zadrżała, opierając się na nim, a potem subtelnie skrzywiła i rzuciła tęskne spojrzenie w stronę pana Archambeau.

Zapowiadał się doprawdy wyborny piknik.


Po krótkim spacerze na wzniesienie za domem Davisów Astoria z ulgą wyswobodziła się z nieudogodnienia, jakim było ramię Malfoya, i opadła na przygotowane przez służbę poduszki. Cień i chłodny wiatr okazały się na tyle łaskawe, by mogła się odprężyć, a przynajmniej udawać pogodę ducha bez większych wyrzeczeń. Przechadzka z Malfoyem u boku już w znacznym stopniu nadwyrężyła jej cierpliwość oraz pokłady radosnej uprzejmości – nie dawała rady nawet na niego spojrzeć. Wciąż czuła nieznośny zapach jego perfum i gdyby nie twardy grunt pod stopami oraz perspektywa upadku wprost w ramiona tego ogrodowego krasnala, zapewne by zemdlała.

Wprawdzie było jej trochę niewygodnie na poduszce i irytowało ją ciągłe plątanie się sukni pod nogami, lecz szklanka chłodnej lemoniady zdołała ostudzić jej zdenerwowanie na tyle, by móc oddać się jednej z ulubionych rozrywek – obserwacji innych ludzi. Rozłożyła wachlarz i leniwie opierając się o stos przygotowanych kap, zaczęła niby to z zachwytem spoglądać na otaczającą naturę, tak naprawdę jednak przypatrując się towarzyszom pikniku.

Nie zauważyła nikogo, kto byłby w złym humorze – oprócz, rzecz jasna, Malfoya, którego z wielu przyczyn postanowiła nie włączać w swą analizę. Pannę Davis cechował beztroski spokój, objawiający się uniesionych lekko kącikach ust i zręcznie obracanej w dłoniach robóce; państwo Macmillan jak zwykle trwali w prostocie swego obycia, zgodnie mlcząc i nawet panna Bulstrode, która unikała okazywania radości, dzisiaj przejawiała niezwykłą swobodę oraz uprzejmość wynikającą z czystego zadowolenia, co udowadniały jej pozytywne uwagi na temat sukien wszystkich dziewcząt. Największą zmianę Astoria zauważyła u panny Parkinson i pana Zabiniego – oboje wydawali się trochę zdystansowani, a mimo to nie brakowało im pogody ducha. Odsunęli się od pozostałych i ściszonymi głosami o czymś rozmawiali, rzucając przy tym rozbawione spojrzenia na swych towarzyszy. Musi się coś za tym kryć, stwierdziła z namysłem, a potem pospiesznie skierowała swą uwagę na resztę towarzystwa, tylko po to, by za chwilę skoncentrować się na swoim wiosennym ulubieńcu.

Pan Archambeau siedział rozluźniony z nieobecnym uśmiechem na ustach i oczami, w których czaił się pewien rodzaj dziecięcej figlarności. Gdy Astoria zatrzymała na nim spojrzenie, uniósł wzrok, a jego wargi wyciągnęły się jeszcze bardziej. Wyprostował się i unosząc nieznacznie prawą brew, rzekł głośniej, niż to było konieczne:

Jutrzenka pachniała hiacyntami → DRASTORIAWhere stories live. Discover now