2. Wizja

106 2 0
                                    

Rozsiadłszy się wygodnie na wyłożonym aksamitami tronie, popijał z wolna czerwone, półwytrawne wino. W ustach czuł rozkoszny, cierpki smak, a w dłoni przyjemny ciężar szczerozłotego, wysadzanego szlachetnymi kamieniami kielicha. Wsłuchany w spokojną, kojącą zmysły muzykę harf, rozglądał się leniwie po obszernej sali tronowej.

Zasiadające wokoło podwyższenia, ponętne hurysy, zerkały na niego ukradkiem spod długich rzęs. Kilkanaście smukłych, jędrnych, młodych dziewcząt, odzianych tak, aby więcej przed nim odsłonić niż zakryć, rozłożyło się na swych leżankach, gdy tylko zasiadł na tronie. A choć ich ruchy wydawały się leniwe, ospałe wręcz, to doskonale wiedział, że wystarczy skinienie małego palca, aby gorliwie zabrały się do swej pracy. Wyszkolone w ars amandi, mogłyby spełnić jego najskrytsze żądze, gdyby tylko naszła go na to ochota.

Tym razem jednak nie miał ochoty, aby korzystać z usług swych hurys. Choć powabne dziewczęta prężyły się przed nim, prezentując zachęcająco swe idealnie kształtne ciała, on pozostawał obojętny na ich wdzięki. I nawet gdy jedna z ciemnowłosych faworyt, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę, zaczęła muskać językiem pełne wargi koleżanki, i ugniatać w dłoni wylewające się ze stanika piersi, on ostentacyjnie odwrócił wzrok.

Ponury nastrój tłamsił w nim wszelkie pożądanie. Myślami wciąż wracał do snu, jaki nawiedził go ostatniej nocy. I choć nie był to żaden koszmar, raczej jakaś dziwaczna, niezrozumiała wizja, to na dobre popsuła mu cały, następny dzień. I żadna hurysa, nawet najbardziej wyuzdana, oddana, i perwersyjna, nie byłaby w stanie tego zmienić.

***

Przyśniła mu się kobieta, i dwoje dzieci. Blond dziewczynka, i równie jasnowłosy chłopczyk, oglądali wraz z nim ruchome obrazki, wyświetlane przez dziwne, prostokątne pudło. Siedzieli razem na kanapie, jedli ze wspólnego naczynia białe, pękate kulki, i raz za razem wybuchali donośnym, wesołym śmiechem. Gdzieś w tle krzątała się kobieta, porządkując niewielkie, skromnie urządzone pomieszczenie, w którym się wszyscy znajdowali. A choć niewysokiej blondynce daleko było do jego pałacowych hurys, to miała w sobie to trudne do określenia "coś", co przyciągało jego uwagę, gdy tylko przechodziła obok.

Następnie w śnie następowały po sobie różne, luźno powiązane sceny, których do końca nie rozumiał. Gdy na ekranie pudła pokazały się budzące grozę obrazki, chłopczyk przytulił się do niego, a on zmierzwił mu wówczas blond czuprynę, przekonując, że nie ma się czego obawiać. Kobieta podeszła bliżej, i wskazując na pobliski, zagracony talerzami blat, zaczęła go za coś rugać. W odpowiedzi uśmiechnął się tylko, przyciągnął do siebie blondynkę, wziął w ramiona i pocałował. Dziewczynka wskoczyła mu na kolana, i zaczęła skakać po nim, jakby ujeżdżała konia, a on śmiał się głośno, wesoło.

Pomimo całego tego chaosu, we śnie czuł się szczęśliwy. Był to jednak bardzo specyficzny rodzaj szczęścia. Uczucie dalekie od satysfakcji, po wygraniu wielogodzinnej walki z krwiożerczym demonem. Zupełnie nieporównywalne do spełnienia, jakie czuł po upojnej nocy z zastępem hurys. Inne niż radość z latania, zadowolenie z dobrego zarządzania królestwem, podziw i szacunek okazywany mu przez poddanych. Inne niż wszystko, czego dane mu było zaznać w swym boskim, pałacowym życiu.

I właśnie to najbardziej go irytowało. Zamiast jednej, zwyczajnej, miał wiele - dziesiątki, a gdyby zapragnął to nawet i setki przepięknych kobiet. Zamiast dwójki krnąbrnych dzieci, tysiące wiernych poddanych. Zamiast małego, zagraconego pokoiku, ogromny pałac, całe królestwo do swej wyłącznej dyspozycji. A mimo to po przebudzeniu odczuwał coś jakby niedosyt, tęsknotę, dezorientację, których nie potrafił pozbyć się przez cały dzień.

Nie potrafił również pozbyć się niepokojącego przeczucie, że skądś znał ludzi ze snu. Był jednocześnie pewien, że tak naprawdę nigdy nie spotkał niewysokiej blondynki, oraz towarzyszących jej dzieci. Tak specyficznie odzianych, tak dziwacznie zachowujących się osobników, po prostu nie widywało się w jego królestwie. A poza królestwem nie było przecież miejsca, w którym mogliby żyć.

Zwiedził planetę wzdłuż i wszerz, i nie natknął się na żadną inną ludzką osadę. Nigdy nie znalazł choćby śladu, mogącego świadczyć o tym, że gdzieś tam, kiedyś, mogli żyć ludzie. A przecież penetrował najgłębsze jaskinie, pływał w rzekach gorącej magmy, nurkował na dna jezior i oceanów, latał na wyciągnięcie ręki od gwiazd. Widział wszystko, był wszędzie, i nigdzie nie...

Ale czy na pewno wszędzie...?

Wszędzie poza Straszną Górą. Miejsce oddalone ledwie kilkaset kilometrów od jego zamku, jakoś nigdy nie stało się celem jego podniebnej wędrówki. Kilka razy nawet i miał zamiar się tam udać, lecz zawsze w końcu zmieniał zdanie, i leciał gdzieś indziej. Bo i po co miał się tam niby fatygować, wszak na Strasznej Górze nie mogło być niczego interesującego.

A może właśnie oni tam byli? Niewysoka kobieta, wraz z blondwłosymi niedorostkami z jego snu. Mieszkali na szczycie góry, w niewielkim, acz przytulnym domku. Czekali tam na niego, z miską pełną pachnących masłem, białych kulek, siedząc przed dziwnym prostokątnym pudłem z obrazkami. Czekali, aż do nich wróci, aż...

***

Zgrabna ręka hurysy, niespodziewanie wsunęła mu się pod przepaskę biodrową, rozpraszając jego przemyślenia. Czując na penisie delikatny dotyk, uniósł wzrok, i spojrzał na klęczącą przed tronem faworytkę. Czarnowłosa dziewczyna uśmiechnęła się do niego lubieżnie, zacisnęła palce na jego przyrodzeniu, zaczęła go powoli acz stanowczo pieścić. Była to ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobiła.

Na ułamek sekundy przed tym, jak spopielił dziewczynę wzrokiem, jej piękna, idealnie kształtna twarz, wykrzywiła się w grymasie autentycznego przerażenia. Mgnienie oka później pozostał po niej już tylko pył, który opadał z wolna na marmurową posadzkę pod jego stopami.

Niedbałym ruchem strzepnął z kolana niewielką grudkę popiołu - ostatni widoczny ślad, po adorującej go jeszcze przed momentem hurysie. Rozejrzał się po sali tronowej, której naturalny gwar, ucichł nagle niczym ucięty nożem. Nikt nie patrzył w jego stronę, nikt nie miał na tyle odwagi, aby stanąć z jego gniewem twarzą w twarz. I dzięki temu właśnie, nikt więcej tej nocy nie zginął.

- Więcej wina! - zażądał, a jego głos odbił się echem pod wysoką, pałacową kopułą. - Dolejcie mi pieprzonego wina!

Upadek PółbogaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz