I

16 1 0
                                    


I

Jonathan Albe nie lubił dyskotek. Cały ten hałas był dla niego niebywałą mordęgą. Właściwie tak do końca nie wiedział, dlaczego dziś się na nią wybrał. Jerry chciał pójść do „Casablanki", więc do niej poszli. I tak się stało. To zazwyczaj właśnie Jerry decydował, gdzie spędzali swoje wolne chwile. W jego towarzystwie Jonathan czuł się pewnie i bezpiecznie. Znał go od niepamiętnych czasów, to znaczy od liceum. To, że mieszkali na dwóch krańcach miasta, nie przeszkadzało im w tym, aby się codziennie widzieć. Nieważne, czy była to godzina, czy dwie, czas spędzony z Jerrym nigdy nie był dla Jonathana czasem straconym. Żaden z nich nie odczuł nigdy znużenia drugim, odkrywając w przyjacielu coraz to nowe przymioty.

Niezależni 33-latkowie nie byli do siebie wcale podobni. Jonathan, mierzący ponad 180 centymetrów wzrostu, przewyższał Jerrego co najmniej o głowę. Jak na ciemnego blondyna przystało, miał niebieskie oczy. Były może trochę bardziej błękitne niż u innych blondynów. Starannie zaczesane włosy i wyprasowana koszula w kratę mogły zdradzić codzienne zajęcie Jonathana. Pracował w kolegium, gdzie uczył studentów literatury. Czynił tę „powinność", jak to sam określał, już dziewiąty rok. Tyle czasu wystarczyło, aby poznać tę pracę z każdej strony. Aby pokochać ją i znienawidzić. Nie była nudna, lecz nie zaspokajała ukrytych pragnień Jonathana. Nie była już tak ekscytująca jak na początku, gdy jako świeżo upieczony magister rozpoczął pracę. Brak wewnętrznego zapału nie oznaczał jednak u naszego bohatera nie wywiązywania się z narzuconego obowiązku. Co to, to nie! Pan magister Albe był na każde zajęcia doskonale przygotowany. Wśród studentów chodziły głosy o jego nieomylności w dziedzinie literatury. Na kilka godzin zamieniał się w przejętego losami herosów wykładowcę, by zachować wśród braci studenckiej wizerunek faceta ze „swoim światem". Gdyby prymusi piątego roku potowarzyszyli swojemu wykładowcy dłuższy czas, szybko zmieniliby o nim zdanie. Jednak Jonathan, dzięki pewnemu aktorskiemu talentowi, cieszył się nieskazitelną opinią, również kolegów po fachu.

Na szczęście Jerry pozwalał mu zachowywać się naturalnie. Właściciel stoiska z płytami w markecie nie musi odgrywać żadnej roli. Za niego grają krążki. Choć nie same, bo przecież sprawna ręka musi je umieścić wpierw w odtwarzaczu. A ręka ta troszczy się o srebrne cacuszka, niczym matka o własne dzieci. Mógł więc Jerry, dzięki swojej pracy, poczuć na co dzień rodzicielską więź. Był poza tym naprawdę z niej zadowolony. Niewysoki szatyn z obowiązkowym kilkudniowym zarostem, ubrany zwykle w t-shirt swojego ukochanego klubu piłkarskiego był rozpoznawany przez wielu klientów sklepu.

Bawili się więc dziś wieczorem w „Casablance". Pub z dyskoteką, jakich w mieście nie brakowało. Było jednak coś w tym klubie, co zjednywało mu rzeszę stałych bywalców. Może była to masa zakamarków, w których niezbyt przyzwyczajeni do tłumu i hałasu goście mogli się spokojnie „zaszyć". W takim właśnie miejscu usiedli, trzymając w ręku pękate kufle piwa.

- Więc jeszcze tydzień laby... – Jerry kontynuował rozpoczęty przy barze temat.

- Tak. I wiesz, wcale nie chce mi się do tego wszystkiego wracać. Czuję się, jakbym to właśnie dzisiaj skończył kolejny cholerny rok pracy.

- No nie dziwię Ci się. Dwa miechy łażenia po pubach i przesiadywania do trzeciej nad ranem dają znać o sobie – Jerry próbował pocieszyć przyjaciela.

- Wiesz o czym mówię. Jakbyś co rok robił to samo i w ogóle nie był pewien, czy Twoja praca ma sens, też tak byś się czuł. Nie tak jak Ty – robisz to, co lubisz... Słuchasz muzy i jeszcze masz za to kasę. Co tam ostatnio wynalazłeś?

  Szybkość, z jaką zło ściąga nas w dół.  Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz