PROLOG

35 3 0
                                    

        Bezkres oceanicznej niebieskości wielu odcieni, falujący jednostajnie i spokojnie, mieniący się miliardami świetlnych błysków, kołysał się w tęczówkach bystrych oczu, śmiało rzucających wyzwanie przyszłości. 

       Nie pragnął niczego więcej niż to, co już miał. Oddychał rześką bryzą najpiękniejszych z doznań, dryfując bez pośpiechu po nieskończoności łagodnej tafli własnej rzeczywistości. Unosił się bez większego trudu, całym sobą doświadczając błogiego stanu nieważkości. Patrzył w jaśniejącą tarczę Słońca, które kochał każdym atomem swojego jestestwa, a ono ogrzewało go ciepłym blaskiem i stanowiło niezmienny, czuły drogowskaz. Było centrum jego Wszechświata i już na zawsze miało nim pozostać.

      Sztorm przyszedł nagle - w czasie w którym już od dawna nie pamiętał takich uczuć jak strach, czy niemoc, także nie od razu rozumiał podsunięty przez instynkt niepokój przyniesiony z nagłym porywem wiatru. Był panem oceanu, nad którym czuwało wielkie Słońce we własnej osobie i nic nie mogło mu zagrażać. Żył i z niezachwianą wiarą rozgarniał silnymi ramionami przybierające na sile oraz wysokości fale. Przez chwilę nawet miał wrażenie, że dzięki ich piętrzeniu się, mógł być bliżej uwielbionej, płonącej gwiazdy. Z zacięciem i narastającą ekscytacją wspinał się teraz na jeden z potężniejszych, pienistych grzbietów, by następnie spojrzeć w niebo i napotkać tam wzrokiem wszystko, co kochał.

      Zamarł w nieoczekiwanym oniemieniu, którego sam nie pojmował. Błękitne komnaty złotego olbrzyma zasunęły się ciężką kotarą złowrogo ciemnych i warczących ostrzegawczo chmur. W jednej chwili został zupełnie sam w centrum szalejącego żywiołu i właśnie miał z nim przegrać. Doskonale o tym wiedział, ale mimo tej świadomości rozpaczliwie walczył, próbując utrzymać się na powierzchni. Kelpie, które do tej pory zawsze były dla niego wdzięcznymi wierzchowcami, w tej chwili emanowały dzikością i tratowały go z miażdżącą siłą. 

Błyski i grzmoty przecinały ciemność niczym smagnięcia długiego bata, motywujące fale do jeszcze szybszej i destrukcyjnej gwałtowności, a ściana deszczu lejąca się z nieba zdawała się zachęcać ocean do wystąpienia z brzegów.

Desperacko wiosłował wszystkimi kończynami, aż dotarł do ostatecznego limitu swoich sił. Z żalem wpatrywał się w rosnący przed nim spieniony bałwan, któremu za sekundę będzie musiał się poddać. 

Dał z siebie wszystko i jeszcze więcej. Wiedział to. Odpuścił.

      Ogarnęło go swego rodzaju odrętwienie. Przyjął je z uczuciem ulgi o gorzkim posmaku. Zachłysnął się, kiedy olbrzymi tuman cisnął nim pod powierzchnię. Już nie mógł się unosić, więc bezwładnie i bez sprzeciwu opadał, poddając się morskim głębinom. 

      Nie wiedział ile czasu minęło zanim poczuł pod plecami sypkość dennego piasku. To nie miało znaczenia. Brakowało mu powietrza w zgniatanych ciśnieniem płucach. Nie mógł oddychać i nie mógł żyć. Nie mógł też umrzeć, ani zniknąć, choć usilnie tego pragnął. 

Targany bólem tak wielkim, że aż wykraczającym poza możliwości rozumowania, był w stanie jedynie beznamiętnie przetrwać w tym zimnym, ciemnym i zatrważająco cichym miejscu. Tęsknie wpatrywał się w stronę tak bardzo odległej od dna tafli, przez której zniekształcony pryzmat mógł dostrzec złoty punkt na niebieskim znów niebie.

Słońce świeciło w swej doskonałości i absurdalnego rodzaju pięknie, lecz jego promienie nie były już dla niego i już nigdy miał nie poczuć ich ciepła.  Jedyne czego mógł doświadczać to ta bezkresna jak ocean mokrość i słoność.

Płakał?



KoincydencjeWhere stories live. Discover now