DRUGS, SUCKS & SAUSAGES

De berrylewis27

15.5K 1.7K 670

Pomiędzy młodością a powagą, nigdy nie powinien stać znak równości. Tę zasadę wyznają uczniowie licealnej kl... Mai multe

1. PONIEDZIAŁEK
2. WTOREK
3. ŚRODA
4. CZWARTEK
5. PIĄTEK
6. SOBOTA
7. NIEDZIELA
8. PONIEDZIAŁEK
10. ŚRODA
11. CZWARTEK
12. PIĄTEK
13. SOBOTA
14. NIEDZIELA
15. PONIEDZIAŁEK
16. WTOREK
17. ŚRODA
18. CZWARTEK
19. PIĄTEK
20. SOBOTA
21. NIEDZIELA
22. PONIEDZIAŁEK
23. WTOREK
24. ŚRODA
25. CZWARTEK
26. PIĄTEK
27. SOBOTA
28. NIEDZIELA
MAJ
KWIECIEŃ
LIPIEC
POSŁOWIE

9. WTOREK

506 66 36
De berrylewis27

Przez to, co się działo, zapomniałem o rzeczach ważnych. Przypomniałem sobie przed matematyką, że czekała nas gruntowna powtórka, dlatego musieliśmy liczyć się ze zbiorową rozpaczą. Do tablicy podchodzili wszyscy, nie tylko chętni. Działaliśmy dość sprawnie. Połowa klasy przekonywała się, że nie umiała niczego, część umawiała się na korki, a garstka ekscytowała się, że chociaż wynik wyszedł im dobry. Należałem do grupy niepewnych, ale przekonanych, że jeśli poświęcą cały weekend, mogły być spokojne o zaliczenie sprawdzianu. Jedynym w pełni przygotowany był Ari, który, gdyby nie znał słów, komunikowałby się ze światem w języku liczb. Nikt inny nie potrafił liczyć tak z taką samą łatwością, co oddychanie.

Ari dał nam gotowe rozwiązania wszystkich przykładów z podręcznika, zgarniając drobniaki za swoją pracę. Istniało Mój obrotny przyjaciel czerpał z tego profity, udzielając po lekcjach masowych korków, dzięki którym klasa zawsze zdawała sprawdziany. Nauczycielka myślała, że to zasługa jej tłumaczeń. Jak na razie, nic nie zapowiadało, aby poznała prawdę.

Po matmie, gdy w głowach wielu działy się rzeczy dziwnie, nie związane z matematyką, udaliśmy się na klatkę schodową, aby dotrzeć na piętro. W tej ciasnej przestrzeni należało zachować czujność. Brak koncentracji skutkował wtargnięciem w grupę zdezorientowanych pierwszaków. Starszym zależało, aby przemieścić się sprawnie pomiędzy piętrami. Opanowaliśmy tę sztukę do perfekcji. Przesunęliśmy się wzdłuż ściany, przez półpiętro, z dala od tłumu. I wtedy, całkiem niespodziewanie, poczułem coś na twarzy. Krzyknąłem nagle i zerwałem z twarzy śmierdzący, niezidentyfikowany przedmiot.

Odkryłem, że na mnie stare, przepocone gacie. Ktoś zrzucił je przez barierkę z drugiego piętra. W pierwszej nie wiedziałem, co się stało. Bo i jak? Dlaczego? Po co? W następnej, gdy z obrzydzeniem wyrzuciłem je, zacząłem analizować. Garan zaklął wyjątkowo dosadnie, Ari nie wiedział, co się działo. Wtedy też, gdy wytężyłem wzrok, dostrzegłem Redrensa i jego kumpli. Patrzyli na całe zamieszanie z ubawem. Coś we mnie pękło. Stało się nagłe, gwałtowne, intensywne. Nigdy nie czułem czegoś podobnego. Ktoś szturchnął moje ramię, lecz nie powstrzymał, abym krzyknął:

— Redrens! Ty jebany skurwielu!

Mój głos rozniósł się po klatce schodowej. Większość osób zdziwiła się, spoglądając na moją stronę. W tym momencie miałem to gdzieś. Zrzuciłem plecak na bok i skoczyłem w tłum, byleby dotrzeć na piętro, do Redrensa. On zaś, pieprzony gnojek, widząc moją złość, odłączył się od kolegów i pognał dalej. Usłyszałem krzyki za sobą, ale nie zatrzymały mnie. Minąłem kumpli tego kretyna, oniemiałych z wrażenia. A on, zupełnie nie spodziewając się pogoni, pobiegł jeszcze wyżej.

Ominąłem skutecznie zdumionych uczniów. Krzyknąłem donośnie imię Redrensa ponownie, ścigając go przez korytarz. Odwrócił się w panice. Był przerażony. Też byłbym na jego miejscu. Redrens założył, że zdoła uciec, lecz pomylił się. Dobiegłem do niego, złapałem za ramię i pociągnąłem w dół. Kretyn stracił równowagę i upadł, a ja razem z nim. Przygniotłem go naraz do podłogi. Wrzasnął, lecz zamknął się, gdy oberwał w głowę. Zamachnął się na oślep, ale spóźnił się o ułamki sekundy, gdy uciekłem od jego łapsk. Ktoś niespodziewanie złapał mnie od tyłu i ściągnął z niego. Był to Garan, a może jeden z kumpli tego matoła. Wrzasnąłem, aby mnie zostawili, bo winien był Redrens. Nasza potyczka trwała jeszcze chwilę, dopóki nauczyciele i reszta kumpli rozdzielili nas ostatecznie.

***

— Skandaliczne! Szokujące! Niedopuszczalne! — wrzasnęła wychowawczyni Redrensa, który siedział u pielęgniarki z podejrzeniem złamania nosa. Spojrzałem na nauczycielkę z udawaną skruchą i westchnąłem.

Znaleźliśmy się w gabinecie dyrektora Campbella, zaraz po wielkiej wrzawie i awanturze na korytarzu. Plotki już huczały po całej szkole. Niecodziennie maturzyści gonili się i szarpali na podłodze.

Dyrektor spojrzał na mnie przeszywająco, przez co naprawdę się przestraszyłem. Campbell wiele rozumiał, ale dla agresji i wyzwisk nie miał taryfy ulgowej. Podobnie myślała profesor Bashir, wredna i oschła wychowawczyni Redrensa. W innych okolicznościach uznałbym, że nadaje się na matkę orędowniczkę Papirusów. Teraz jednak musiałem wybrnąć jakoś z tej awantury..

— To nie była moja wina. Zrzucił mi w twarz śmierdzące gacie — próbowałem się bronić.

— Rzuciłeś się na niego z pięściami, Abelard! To skandaliczne! — syknęła.

— Bo rzucił na mnie gacie, profesor Bashir! To brzmi śmiesznie, ale... Redrens prowokuje do bójek, jak na kółku chemicznym i...

— Zatem chciałeś mu się odpłacić! — oskarżyła mnie.

— Nieprawda!

— Nie? A chłopak pojedzie zaraz do szpitala z uszkodzonym nosem!

— Nie moja wina, że nie umie upadać!

— Abelard... To znaczy, Leight — odezwał się nagle dyrektor, a mnie zrobiło się słabo z nerwów. — Musimy wyjaśnić tę sprawę, na spokojnie, bez awantur.

— Moi rodzice nie przyjadą — poinformowałem go krótko. — Oboje są w pracy i nie mogą się nagle zwolnić.

— Rozumiem — odparł Campbell. Wtedy ktoś zapukał do drzwi gabinetu. Dyrektor westchnął ciężko i pozwolił na wejście. Zesztywniałem z przerażenia, gdy do środka zajrzała głowa Sho.

— Przepraszam, panie dyrektorze. Musiałem uspokoić resztę klasy i...

— Niech pan siada, doktorze Springsteen — przerwał mu dyrektor.

Sho wszedł niepewnie do środka i zamknął drzwi. Uciekłem spojrzeniem na swoje buty, kuląc się ze wstydu, a on, jak mogłem się spodziewać, popatrzył na mnie, potem na dyrektora. Ten wskazał miejsce, które Sho pośpiesznie zajął. Usiadł tak blisko, że poczułem zapach jego perfum, a gdybym zechciał, mógłbym dotknąć jego kolan.

— Doktorze, jako tymczasowy wychowawca, wie pan, co robić w takich sytuacjach, jak? — spytał Campbell. Sho pokiwał energicznie głową.

— Wiem, wiem. Po prostu... Jestem w szoku.

— Leight znów zamieszany jest w bójkę — wtrąciła Bashir. Zarumieniłem się po uszy, a dyrektor posłał jej wymowne spojrzenie. Sho odchrząknął i usiadł wygodniej, poprawiając okulary.

— To fakt, tamta była jednak poza szkołą. Poza tym...

— To on mnie zaatakował — wtrąciłem mu się w słowo. — Sprowokował mnie!

Sho posłał mi ostre spojrzenie. Sprawiło, że zacisnąłem wściekle pięści.

— Co zrobił?

— Ten kretyn zrzucił cuchnące galoty!

— Co proszę? — spytał. Zirytowałem się, nie rozumiejąc, czy był głuchy, czy tak zdenerwowany, że nie pojmował najprostszych słów.

— Redrens zrzucił mi na twarz brudne spodnie, te, które zapewne nosi na wf-ie. Śmierdzą, chyba nigdy ich nie prał. Mam mówić jaśniej, panie doktorze?

— Leight. — Dyrektor rzekł wymownie moje imię. Odwróciłem wzrok od obłędnych oczy Sho w stronę Campbella. — Mówiłeś, że kolega Redrens prowokował cię na kółku chemicznym — przypomniał..

— Tak, panie dyrektorze. Zaczął grozić, że odpłaci mi się po zajęciach. A potem.... potem pobito mnie na przystanku, tuż obok szkoły. Może to był jakiś kumpel Redrensa? Może...

— Tego już nie ustalimy, Leight — wtrącił dyrektor.

Zawrzało we mnie. Ale może miałem rację? Może tamten koleś należał do bandy oszołomów Redrensa? Wiele nie potrzebowali, aby zapewnić sobie trochę zabawy, nawet kosztem innych.

— Ale...

— Nie ma "ale" w tej sytuacji, Leight — postawił sprawę jasno. — Jesteś uczestnikiem bójki, sprowokowanej czy nie, ale przez ciebie, jeden z uczniów może trafić do szpitala z urazem nosa, ciężkim czy nie, ale urazem. Nie mogę tego zlekceważyć — stwierdził fakty. — Ale... muszę mieć na uwadze twoje słowa. To poważne zarzuty.

Wstrzymałem oddech, Sho także. Bashir zmrużyła oczy w szparki. Dyrektor oparł się o stół z taką miną, jakby oczekiwano od niego wydania wyroku.

— Leight.

— Tak, panie dyrektorze? — spytałem cicho.

— Musisz ponieść konsekwencje tego, rozumiesz? To była agresja.

— Tak. Wiem. W szkole nie ma miejsca na tolerancję agresji — odrzekłem, jak wyuczoną formułkę. On pokiwał głową.

— Gdybyś był jednym z tych, co stwarzają problemy.... Ale jesteś spokojnym, dobrym uczniem. Cenionym przez profesora Boolge'a. Nie mam podstaw, aby zawiesić cię w prawach ucznia. Nad Redrensem także muszę się zastanowić.

Zakląłem w myślach. Z dwojga złego, nie musiałem się obawiać, że zostanę wyrzucony ze szkoły przed maturą. Dyrektorowi jednak nie śpieszyło się, aby zadecydować o moim losie tego dnia.

— Poczekamy, aż Redrens wyjdzie od pani pielęgniarki i czy okaże się, że konieczna będzie wizyta w szpitalu. Do tego czasu, aby uspokoić nastroje, pozwoliłbym ci, abyś nie wracał na lekcje.

Moja sytuacja była rzeczywiście wyjątkowa, skoro dyrektor nalegał, abym opuścił szkołę. Odpowiadało mi, aby wrócić do domu, nie musiałem tłumaczyć się przed nikim.

— Wiesz, że muszę poinformować o tym zajściu twoich rodziców, a przynajmniej matkę?

— Wiem, panie dyrektorze.

— Jak mówiłeś, nie ma możliwości, aby skontaktować się teraz z nimi?

— Mama nie odbierze telefonu, nie może, jest w pracy. A tata... tak samo.

— Rozumiem — odrzekł jedynie i znów się zamyślił. Milczeliśmy, patrząc się na siebie, dopóki ktoś znów zapukał. Dyrektor oprzytomniał, a do środka weszła jego sekretarka.

— Panie dyrektorze, zgłosiła się mama tego chłopca — oznajmiła. Campbell pokiwał głową.

— Proszę ją zaprosić do środka. Leight — zwrócił się do mnie — ktoś może cię teraz odebrać ze szkoły?

— Nie? — odrzekłem nieco zdziwiony. — Rodzice w pracy, brat na uczelni, a ja... Nie mogę wrócić sam?

— Wolałbym mieć pewność, że dotrzesz tam bez przygód — rzekł dyrektor.

— Niech siedzi u pana dyrektora do końca lekcji — wtrąciła Bashir. W moich oczach pojawił się błysk protestu.

— To mijałoby się z celem, pani profesor — odparł Campbell..

— Ja... To znaczy... — Sho nagle odchrząknął. — Jestem po swoich zajęciach. Miałem jechać do domu. Czy jako zastępczy wychowawca mogę odwieźć ucznia do domu? — zapytał. Campbell uniósł brwi, a mnie, jakbym przysiągł na wszystkich bogów, zrobiło się słabo.

— Myślę, że tak, jeśli nie mamy innego rozwiązania. Ma pan moją zgodę, panie doktorze, także nie widzę problemu — odparł. Ja go jednak widziałem. Siedział obok, w okularach i miękkim swetrze.

— Świetnie — uznał Sho i wstał z miejsca. — Pojedziemy zaraz, aby nie przedłużać sprawy. Prosiłbym też o informację w sprawie tego rannego chłopaka. Ej... — zwrócił się wtedy do mnie. — Zbieraj się. Masz wszystkie rzeczy?

— Mam — bąknąłem.

— Świetnie. Chodź. Nie mamy na co czekać.

***

Idąc za Sho, milczałem jak grób. Nie miałem niczego do powiedzenia, a on także sprawiał wrażenie, jakby wszystko wiedział. Wyszliśmy ze szkoły, udał się na parking dla pracowników szkoły. Dostrzegłem z daleka jego czarny samochód. Sho zaczął szukać kluczyków w kieszeni. Miałem nadzieję, że nikt nas nie widział, inaczej szkoła wybuchłaby od plotek.

— Usiądź z przodu — polecił spokojnie. Posłałem mu zdziwione spojrzenie. Odpowiedź nie nadeszła, dlatego posłuchałem go.

Gdy wsiedliśmy do środka, odkryłem, że nigdy wcześniej nie jechałem w czystszym aucie. Przebywanie w prywatnej przestrzeni człowieka, który kradł mi zdrowy rozsądek od kilku dni, przytłoczyło mnie. Nie pragnąłem rozmawiać z nim, a tylko dojechać w milczeniu do domu. Sho też wyglądał, jakby nie odnalazł się w tej sytuacji. W pozornym spokoju rozpiął płaszcz, zerknął jednak na kierownicę tak, jakby brał pierwsze lekcje jazdy.

— Pasy. Zapiąłeś?

— Tak, psorze — odrzekłem ze złością. Natychmiast spotkałem się z jego rozdrażnionym spojrzeniem.

— Darujesz sobie tego psora? Już mnie to wkurza — oznajmił, przez co poczułem ścisk w żołądku.

— Mamy więc problem z określaniem siebie — odparłem.

— Mów do mnie Springsteen. Albo Sho, jak sobie zechcesz. Ale przestań już z tym psorem, dobra? Chociaż ty mi tego nie rób — westchnął ciężko.

Zmarszczyłem czoło, czując jednocześnie szybsze bicie serca. Pozwolił, abym mówił do niego po imieniu. Chciał tego. Cudem wstrzymałem uśmiech.

— Dobra. Niech ci będzie, Sho. — Mówiąc jego imię, przeszły mnie ciarki. On skinął głową na zgodę i włączył silnik.

— To teraz, gdy formalności mamy za sobą, powiedz, gdzie mieszkasz, żebym rzeczywiście odwiózł cię do domu, jak obiecałem dyrektorowi.

Na jego słowa, przestałem się cieszyć. Poważnie chciał mnie odwieść. Zobaczy mój dom. Moją ulicę. Moją przestrzeń. Miał być tam, gdzie żyję. Bogowie.

— Jasne.

***

Sho prowadził przykładnie, na tyle, że bez krępacji dyskretnie wyzywał innych. Mruknął pod nosem kilka razy dosadne kłamstwo, złorzeczył też na niesfornych pieszych Milczałem, choć nie umiałem powstrzymać uśmiechu. Poprawiły mi humor na tyle, bym nie myślał o rozmowie z matką, w której dowie się o bójce z Redrensem. Dobry czas skończył się, gdy dojechaliśmy pod dom. Sho zamilkł, patrząc z zainteresowaniem na ulicę.

— Długo tu mieszkasz? — zapytał nagle.

— Od urodzenia. Mamy dom po dziadkach, stąd ten robotniczy wygląd — wyjaśniłem, jakby to miało jakieś znaczenie. Sho jednak zainteresowało, bo gapił się nieustanne na budynek.

— Czy mogę już iść? — spytałem. Sho spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

— Chyba tak. W końcu cię odwiozłem i... Słuchaj, możesz obiecać mi jedno? — Zmarszczył czoło, a jego oczy błysnęły. — Proszę, zrób tak, żebyś nie miał więcej problemów i nie lądował u dyrektora.

Ton jego głosu sprawił, że poczułem dreszcze. Chciałem coś odpowiedzieć mądrego, zaniemówiłem. Setki myśli przebiegło mi po głowie, ale wszystkie głupie i żałosne. Sprawiło to, że poczułem się zagubiony. Przestrzeń w samochodzie stała się za ciasna dla nas. A Sho, siedząc tak blisko, nie przeoczył mojego zmieszania.

— Eee... Jasne. Postaram się, ale...

— Nie róbmy sobie kłopotów, proszę cię. A teraz idź — dodał, kładąc rękę na kierownicę, drugą zaś przy twarzy. Był gotowy do odjazdu, a ja do wyjścia. Tak mi się przynajmniej wydawało.

— Dzięki za wszystko. Do jutra — odrzekłem lakonicznie, chociaż w głowie działy się rzeczy niesłychane. Sho uśmiechnął się szeroko.

— Zmykaj już. Do jutra — odrzekł z nutką ciepła, od której mnie też zrobiło się goręcej. Posłałem mu uśmiech i wyszedłem z jego samochodu na moją ulicę, który codziennie udawałem się na spotkanie z nim.

Obszedłem samochód, czując w powietrzu zapach zwiastujący pyszny obiad. Ruszyłem w stronę domu, szukając kluczy w kieszeni. Gdy je znalazłem, otworzyłem jeden zamek, potem drugi. Czułem przy tym na sobie wzrok mężczyzny w czarnym samochodzie. Odwróciłem się przez ramię. Nie pomyliłem się. Patrzył na mnie. Pomachałem mu więc, dlatego przestał. Wyglądał, jakby spróbował zrozumieć każdą wojnę świata. Gdy wyrwałem go z tej zamyślonej obserwacji, włączył silnik i przyszykował się do jazdy. Odjechał dopiero wtedy, kiedy zamknąłem drzwi do domu.

***

Resztę dnia spędziłem, czytając książek, raz po raz, idąc do lodówki i zjadając coś z jej wnętrza. Papaya miała wrócić pierwsza. Kończyła zajęcia o piętnastej, potem czekały ja dodatkowe zajęcia organizowane przez uniwersytet. Moja siostra szukała tam swojej drogi życiowej. Chciała iść na studia, jak Daniel. Miałem więc dużo wolnego czasu. Czasu, ale nie myśli.Trzy godziny po odjeździe Sho, otrzymałem najświeższe wieści prosto z frontu.

S: Twój poległy kumpel ma jedynie naruszoną chrząstką w nosie. Podobnież płakał, jakby był co najmniej złamany.

Sho miewał rozbrajające porównania. Przerażało mnie to, ale jednocześnie tworzyło dobre rzeczy w głowie. Przygryzłem wargi z emocji.

L: Czyli przez jego histerię mogę mieć nieco mniej problemów?

S: Wychodzi na to, że czeka Cię jedynie kilka rzeczy do odpracowania w szkole.

— Jedynie?! — krzyknąłem. — Przecież dyrektor może mnie ukarać wszystkim! — Ogarnęła mnie panika. W ramach kary mogłem czyścić szkołę, brudne kible w szatni, albo odchody zwierząt w klasie biologicznej. Za nich nie chciałem niczyich gówien.

S: Ustalimy z dyrektorem jutro szczegóły. Weźmie pod uwagę fakt, że zostałeś jawnie sprowokowany.

L: Przypominam, że ten typek rzucił mi ma twarz gacie.

S: Co za brak finezji ze strony tego typka.

Zdumiałem się, a potem zacząłem śmiać, jak opętany. Nie mogłem uwierzyć, co Sho właśnie napisał. Ale to zrobił. Miałem dowód przed swoim nosem.

L: Nie spodziewałem się po takim prymitywie niczego lepszego. Dobrze, że czegoś nie rozwalił.

S: Oj. Wtedy miałby przesrane.

Finezyjny doktor historii użył mało wyszukanego słowa. Sho miał chyba więcej, niż jedno oblicze. Dlaczego mnie to się tak podobało?

L: Przesrane, to mało powiedziane, chciałbym zauważyć.

S: Zwróciłem uwagę. Za coś równie głupiego wyleciałby ze szkoły.

L: Mi to pasi.

S: Mi też.

S: To znaczy

S: Mam na myśli

S: Koleś ma chyba dużo problemów. Coś trzeba z tym zrobić.

L: Nie musisz go tłumaczyć. Tutaj możemy być stronniczy.

Aż mnie policzki zapiekły, gdy przeczytałem, co właśnie napisałem. Znów zasugerowałem, abyśmy przełamali kolejne bariery. Tak wprost. Jakże głupi byłem. Sho nie odezwał się przez najbliższe dwie minuty. Wpadłem w niepokój. Może on wcale tego nie chciał. Może nie życzył, aby idiotyczny dzieciak zawracał mu głowę, jeszcze w przypływie emocji i...

S: Typ ma nasrane we łbie, skoro uznał, że rzucanie galotami będzie zajebiste. Ciekawe, czy były jego, czy je komuś podwędził.

L: Nie chcę wiedzieć. Miałem TO na twarzy!

S: Spokojnie, nie wypaliło Ci twarzy.

L: Ucierpiała moja godność.

S: Najgorzej. O której będzie Twoja mama?

L: Wieczorem.

S: Pogadasz z nią?

L: Nie mam wyjścia.

S: Chyba, że ja mam to zrobić.

L: Nie. Jestem prawie dużym chłopcem i sam potrafię się przyznać, że wpakowałem się w tarapaty.

S: Dobrze. To jak prawie duży chłopiec przyzna się przed mamą, niech mi da znać, kiedy przyjdzie do szkoły.

L: Dobrze, panie Psorze.

S: Sho. Żaden psor. Proszę.

Zapragnąłem, aby dalej mnie prosił. Skoro zdecydował się zabrnąć tak daleko, mogłem stawiać swoje warunki, powoli, ale zdecydowanie. Całkiem inaczej stało się w powrotem matki i Papayi do domu. Obwieścił go nagły, zdecydowany krzyk mojej matki: jeśli zamierzałem jeszcze z nimi mieszkać, natychmiast musiałem wszystko wyjaśnić. Nie było wyjścia. Uspokoiłem swoje zapędy i udałem się na dół, aby ogłosić kapitulację w starciu z matką.

Continuă lectura

O să-ți placă și

145K 2.8K 195
Hejo, wrzucam tutaj opowiadanie z rodziną monet. Czasem jest Instagram i zdjęcia ale głównie jest opowiadanie.
640K 17.3K 56
,,𝐏𝐫𝐚𝐰𝐝𝐚̨ 𝐛𝐲ł𝐨 𝐭𝐨, 𝐳̇𝐞 𝐛𝐲𝐥𝐢𝐬́𝐦𝐲 𝐣𝐚𝐤 𝐝𝐰𝐢𝐞 𝐳𝐚𝐠𝐮𝐛𝐢𝐨𝐧𝐞 𝐝𝐮𝐬𝐳𝐞. 𝐃𝐰𝐢𝐞 𝐳𝐚𝐠𝐮𝐛𝐢𝐨𝐧𝐞 𝐝𝐮𝐬𝐳𝐞 𝐬𝐳𝐮𝐤𝐚�...
INFINITE FEELING De wlerka

Ficțiune adolescenți

8.3K 374 16
3 CZĘŚĆ TRYLOGII INFINITE ~Nieskończoność to długo ale nie jeśli w grę wchodzą uczucia~
42.8K 1.6K 28
Nina popełnia błąd, który w znacznym stopniu komplikuje jej życie. Ma jednak szansę wszystko odkręcić. By to zrobić musi tylko dogadać się z młodym w...