Ilekroć rankiem gasła na niebie ostatnia gwiazda, pochylał się nad ukochaną i składał na jej czole przelotny pocałunek, jakby uderzenie skrzydeł ćmy. Potem patrzył na blednący w oczach, wpół żywy księżyc, póki niebo całkiem się nie rozjaśniło, a promienie słońca nie poczęły domagać się, by wpuścić je do pomieszczenia przez wschodnie okno. Nie wpuszczał ich, nigdy.
Zamiast tego poprawiał fałdy na zasłonach i zamykał okna, bo dźwięk z zewnątrz począł zmieniać się z ciszy, grania świerszczy i łagodnego śpiewu wiatru w parszywy zgiełk, który jedyne co w nim wzbudzał, to chęć zatkania uszu na tę brzydotę.
Gdy opuszczał mieszkanie, mimo słuchawek w uszach oraz głośno puszczonej w nich muzyki, miał ochotę wetknąć głęboko w uszy nożyczki bądź gwóźdź, by tylko pozostać głuchym na kłamstwa, fałszywe pochlebstwa i całe łajno, stałe wypływające ze śmiertelnych gęb.
Jedynym co go przed tym powstrzymywało, był jeden jedyny dziewczęcy głos istoty, którą tego ranka zostawił w mieszkaniu samą.
Korekta: ShiroiHiganbana