Utraceni | Tom 2

By KaceyBrunner

124K 8.6K 5.7K

Dla nich szanse i nadzieje zniknęły w przeciągu jednego dnia. Utracili marzenia, pasje oraz własną wartość. T... More

SEQUEL
WYWIAD
Dedykacja
Prolog część I
Prolog część II
Zwiastun
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 18
Rozdział 19
Głosowanie "Splątane Nici"
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Q&A
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39 cz. I
Rozdział 39 cz.II
Rozdział 40
Q&A na koniec
Epilog
PODZIĘKOWANIA

Rozdział 17

2.1K 170 144
By KaceyBrunner

Tymon

Kiedyś swój cały czas spędzałem tutaj, na siłowni albo na boisku do baseballa w otoczeniu metalowych sprzętów, ciężarków i spoconych ciał. W ostatnich miesiącach moja wydolność i kondycja spadła tak mocno, że podnosząc sztangę po raz trzeci już tracę oddech. Mięśnie są wiotkie, niewytrzymałe, a ja pocę się jak jakiś szczur. Kiedyś sport był wytchnieniem, teraz... katorgą.

― Tymon, jeszcze trochę a twoja forma spadnie totalnie na dno ― komentuje Mike, wyciskając na barki po sześćdziesiąt sześć funtów*.

Odkładam sztangę na miejsce i dyszę. Cholera, zaniedbałem się i to mocno. Może wyrobiłem palce grając na gitarze, ale reszta ciała potrzebuje kopa. Mocnego kopa.

― A ty coś się taki krytykant zrobił, hę? ― Patrzę na niego groźnie. ― Przyszedłem tutaj, żeby ci potowarzyszyć, a nie żebyś komentował moje mięśnie czy też ich brak.

Wstaje i klepie mnie po spoconych plecach.

― Stary, wyluzuj, przecież żartuję. Co się stało z moim wesołym i uszczypliwym Tymonkiem? Stajesz się delikatny jak baba.

― Raczej jak ty kiedyś ― dogryzam.

― Och, też cię kocham. ― Posyła buziaka w powietrzu. ― Może teraz bieżnia, co?

― Z wielką chęcią ― odpowiadam.

O wiele bardziej opowiada mi ganianie po macie niż podnoszenie rzeczy. Chociaż ostatnio trochę nosiłem Kacey, ale ona waży niewiele. Za to ma potężny, anielski głos, który zwala na łopatki. Czasem trochę żałuję, że nie mogę zwierzyć się Michaelowi, że poznałem kogoś tak bardzo podobnego do mnie. Kogoś, kto też jest zagubiony, pełen pasji i trudno mu podjąć decyzje... Kogoś utraconego.

― Nie przejmuj się tak Harriet. Dobrze wiesz, że do każdego faceta ona ma jakiś problem, a poza tym co się stało, to się już nie odstanie.

Marszczę czoło delikatnie zmieszany. Czy on myśli, że ja nadal coś do niej... Fuck.

― Myślisz, że ja nadal coś ten... ― Nawet trudno mi jest się wysłowić, język plącze się w gębie.

― A nie? ― pyta się durnie.

― Oczywiście, że nie! ― Przyspieszam ze złości bieg. ― Między nami wszystko skończone, poza tym nawet nic się nie zaczęło, dobrze o tym wiesz. ― Zerkam na niego. ― Chcę między nami teraz ugody, czegokolwiek.

― Więc powinieneś walczyć o to, co straciliście, o przyjaźń. ― Uśmiech na jego twarzy jest pokrzepiający.

― Wątpię, stary, abyśmy wrócili do relacji sprzed tamtego wydarzenia. Sam nie wiem, czy chcę tego, co było wcześniej ― mówię szczerze.

Przypominają mi się w głowie nasze wspólne chwile. Kiedy wszystko było takie lekkie, ulotne, urocze, a równocześnie naiwne. Ja byłem naiwny, mając w głowie możliwą przyszłość z tak bardzo skrzywdzoną duszą, jak Harriet. O ile byłem w stanie zaakceptować to, że Harr miała problemy natury psychicznej, trudniej było mi patrzeć, jak krzywdzi się fizycznie, ograniczając jedzenie, picie w gorszych momentach życia. Anoreksja była jej "oczyszczaczem", chciała w ten sposób zapomnieć o stresie, zmęczeniu. W każdej chwili, kiedy jej organizm był na skraju wycieczenia, byłem z nią. Tuliłem, słuchałem cierpliwie, prosiłem na klęczkach choćby o kęs, by wzięła do ust. Czasem już nie mogłem patrzeć na jej wiotkie dłonie, bladą, ziemistą cerę, która błagała jedynie o kolejne terapie i trochę jedzenia. Mimo to wszystko myślałem, że kiedy bylibyśmy razem, miłość byłaby nas w stanie obojga uzdrowić. Cudownie uratować od popieprzonego świata. Myliłem się, jak zwykle zresztą. Nigdy między nami nie było miłości.

Mike nie porusza już tematu mojej przeszłości. Jestem mu wdzięczny, mam dość zmartwień, a przeszłość jeszcze bardziej przytłacza.

Odbiera telefon, zwalniając tempo na bieżni. Trzyma smartfon w lewej ręce pokrytej do połowy cytatami i niewielkimi rysunkami. Niektóre są nawet autorstwa Harriet. Ona potrafi rysować jak nikt inny. W jej rysunkach widać duszę, często zranioną, szarganą przez emocje. Michael uwielbia takie rzeczy.

― Lydie, mówiłem ci, żebyś próbowała je jakoś sklepić, w garażu jest tego multum ― gdera do słuchawki. ― Jak to zamknęli sklepy w Butler? Aż tyle śniegu napadało?

Uśmiecham się. Trudno nie widzieć troski jaką wkłada w rodzeństwo i to, że nie ma ojca. On jest ich ojcem. Zastępuje Acke Brunnera w stu procentach. Studia może trochę oddaliły go od domu, ale mimo to zawsze próbuje mamie wynagrodzić trud włożony w wychowanie jego i dwójki młodszego rodzeństwa. Michael mówi, że w zbliżające się wakacje znajdzie wreszcie pracę. Przez pierwsze dwa lata chciał mocno się skupić na studiach, stwierdził, że to będzie najlepsze rozwiązanie. Znając życie, pracę znajdzie w Butler blisko rodziny i Edith. Może w warsztacie samochodowym, może jakiejś kolejnej restauracji pokroju M&B. W końcu kredyt studencki sam się nie spłaci.

― Pa, też cię kocham. ― Kończy rozmowę i zatrzymuje całkowicie bieżnię, zerka z niej na mnie z ukosa.

― No więc, stary... kończ biegi, czas jechać do sklepu ― mówi rzeczowo.

― Do sklepu? Po co? ― dopytuję.

― Po sanki dla Felixa, złamał już drugie tej zimy. Myślę, że nie umie ich używać albo jego mięśnie są już tak ciężkie. A wszystkie sklepy w Butler podobno są zamknięte przez śnieżycę albo Lydie nie chce się ruszyć tyłka.

― Obstawiam to drugie. ― Wycieram twarz ręcznikiem i chichoczę.

Jednak nagle zamieram w bezruchu. Wpadam na genialny pomysł.

― A myślisz, że też mogę sobie kupić takie sanki? ― pytam się jak idiota.

― Po co ci, Foster, sanki, masz dwadzieścia jeden lat... ― Patrzy na mnie krzywo.

― Przydadzą się! ― Wylatuję jak z procy z siłowni wprost pod zimny prysznic.

― Jak małe dziecko ― mamrocze Mikey, sadowiąc swój szanowny tyłek pod prysznicem po mojej lewej stronie.

Cóż za zacny widok.

No to teraz wspólny, jakże urokliwy wspólny prysznic z kumplem, potem szybkie zakupy, o ile Mike nie postanowi oprócz sanek kupić jeszcze pięćdziesięciu innych gratów, i lecę na zajęcia z dzieciakami, i największym dzieckiem pośród nich, czyli Kacey. Chyba zaczynam uwielbiać czwartki.

•••

― Zrozumiałem, tato, tak, tak. Będę w weekend, okay? Obgadamy to. ― Otwieram te złowieszcze drzwi salki, kończąc rozmowę z ojcem.

― Mama naprawdę się martwi, przyjedź, proszę. ― Jego głos naprawdę brzmi błagalnie.

― Okay, okay. Muszę kończyć. Pa, tato.

Od kilku dni zaczął mnie zadręczać codziennymi telefonami, jakby nagle włączył mu się tryb super taty. Nie wiem, czy się wkurzać, czy cieszyć. Choć gdzieś głęboko w duszy pragnę, by nasza sytuacja się zmieniała, abym znów mógł mówić jak mały chłopiec „Kocham cię tato, mamo", a nie zwracać się do rodziców po imieniu. Mają firmę produkującą części do samochodów i posiadają pieniędzy jak lodu, ale brak im miejsca na syna w swoim życiu.

Gramolę się z trzema zestawami sanek w kolorach - żółtym, zielonym i czerwonym. Wszystkie z mocnego plastiku i odpowiednio wyprofilowane na małe ciałka. Nie oszczędzałem na nich, mimo że Mike gapił się na mnie jak na kosmitę. Wmówiłem mu, że chcę poszaleć i będę zjeżdżać z Mirandą. Pic na wodę. Będę spędzać czas z wredno - słodką Kacey i dziesięcioma łobuzami, które ubóstwiają superglue. To będą dwie najlepsze godziny mojego życia, spędzę je z osobami na podobnym poziomie intelektualnym. Byle nie było Harr... błagam.

― Hejka wszystkim! ― Znów wchodzę spóźniony o kilka minut.

Chłopaki lecą do mnie, o mało nie ląduję przez nich na dywanie. Maya uczepia się mojej nogi z jeszcze jedną koleżanką, a rudzielec Tymon szczypie mój tyłek.

― Tęskniliśmy ― piszczą, boleśnie raniąc moje uszy.

Z rogu sali dochodzi do mnie cichy śmiech Kacey. Podchodzi, coraz głośniej się śmiejąc i powoli pozwala mi się uwolnić o chmary bobasów.

― Cześć, Foster. A co ty na sankach tu pomykałeś? ― pyta roześmiana, badając co mam w dłoniach.

― Punkt dla ciebie, zaraz wszyscy będziemy pomykać wspólnie.

Jej śmiech staje się już prześmiewczy, zakłada kilka kosmków za ucho, następnie odkłada sanki z moich rąk na ziemię.

― Stęskniły się za tobą ― mówi, uśmiechając się.

― Ja też, za tobą również ― odpowiadam szczerze.

Milczy, a ja widzę jej zakłopotanie. Skłamałbym, gdybym powiedział, że to mi się nie podoba.

Zawstydziłem ją, punkt dla mnie.

― Nie ma dzisiaj Keith ani Harriet? ― Rozglądam się ciekawy po salce.

― Nie, nie. Jesteśmy sami. Harriet zmieniła dzień zajęć na wtorek, podobno tak bardziej jej pasuje, a Keith ma urwanie głowy w Razzy i na razie nie wróci tutaj.

I super, będzie jeszcze lepiej.

― Znasz się z Harriet, prawda? ― pyta cicho oraz nieśmiało.

― Tak, ale to nie moment, aby o tym gawędzić. Dzieciaki, zbieramy się na sanki!!!

― Co? ― pyta, niedowierzając.

― No co? Idziemy na sanki, przecież nie po to tyle śniegu napadało w Pensylwanii, aby się zmarnował. Czas na zabawę!

Dzieci pędzą po kurteczki, czapki i szaliki. Robią to wszystko w zawrotnym tempie.

― Tymon... Nie mogę ich tak po prostu stąd zabrać, rozumiesz. To niezgodne z regulaminem.

― Kacey... ― Otaczam ją ramieniem. ― A czy przypadkiem zasady nie są po to, aby je łamać? Poza tym będzie fajnie, no weź, nie bądź sztywniara.

― Ale cicho... Jak dyrektorka się dowie... ― mamrocze.

― Nie dowie się, wymkniemy się cicho i wrócimy na czas ― zapewniam ją. ― Zaufaj mi, złotko.

W ciągu dwudziestu minut zabieram ich na super górkę niedaleko sali zajęć. W plecaku niosę dla nich też ciepłą herbatę zrobioną w mieszkaniu, aby mi się nie odmrozili. Kacey cały czas jest spięta, lekko zagubiona. Staram się jej szeptać, że nas nie nakryją i że trzymam rękę na pulsie.

― Wujku Tymonie, pozjeżdżasz ze mną? ― Prosi ze słodkimi oczkami Maya.

To dziecko mnie rozkleja... Jest słodka jak pączuś.

Od razu uśmiecham się, sadowię cztery litery na czerwonych sankach i klepię swoje sportowe gacie.

― Wskakuj, mała! ― wołam ochoczo.

― Nie jestem mała. Jestem bardzo, ale to bardzo duża! ― dogryza i skacze na moje kolana.

― Tylko nie za szybko, Tymon... ― Słyszę głos Kacey za nami.

― Spokojna głowa, K!

Puszczamy się ślizgiem w dół. Nie wiem, czy głośniej piszczę ja, czy jednak ona. Obok nas równocześnie zjeżdża rudzielec z jednym ze swoich chłopaków z "mafii", bo inaczej teamu tej czwórki łobuzów nie da się nazwać. Wpadamy w niezłą zaspę, niebieska czapka Mayi wylatuje w powietrze i spada na moje stopy.

― Ale jazda! Chcę jeszcze!!! ― Zabiera sprzęt i biegnie na górkę, a ja nawet jeszcze nie wstałem.

― Czekaj na mnie, duża! ― krzyczę.

Słyszę śmiech Kacey oraz widzę jej dygotanie na kilku stopniowym mrozie. Jest o wiele za lekko ubrana. Ma co prawda czerwoną puchową kurtkę, ale te trampki aż rażą w oczy. Czy kobiety serio są nawet skłonne udawać, że im ciepło tylko po to, aby wyglądać idealnie? Nie ogarniam ich i chyba nigdy się to nie zmieni.

― Czy ty już nie odmarzasz, Kacey? ― Doczołguję się na górkę, Maya już dawno siedzi na sankach i czeka.

― Wujek, jadę sama, trzymaj kciuki! ― Pokazuję kciuka do góry Mayi.

Dziewczynie drga szczęka, a palce mocniej naciągają na czoło wełnianą czapkę. Podchodzę blisko i otaczam ją ramieniem, ciągle czujnym okiem obserwując dziesięć rozbrykanych dzieciaków, które jak widać od dawna albo w ogóle nigdy nie były w takim śnieżnym raju.

― Dam ci herbatę. ― Otwieram plecak, który spoczywa na drewnianej ławce.

― Skąd w ogóle ten pomysł na sanki? ― pyta oprawczyni.

― A tak jakoś wyszło, fajnie, prawda? ― Nalewam gorący napój do nakrętki termosu.

― Kreatywny nawet jesteś. ― Podaję w jej lodowate dłonie herbatę. ― Dogadujesz się z nimi lepiej, niż myślałam.

Wow... Kacey mnie chwali.

― Jest z miodem. Uważaj, by się nie oparzyć ― ostrzegam.― Swoją drogą lubię sprawiać tym dzieciakom przyjemność, ich uśmiech jest bezcenny.

Bierze powolne, ostrożne łyki. Widać, że smakuje jej, uśmiecha się zadowolona, a oczy z mglistych zdają się bardziej błyszczeć. Dzieci zaś bawią się w najlepsze, również są ostrożne. Nikt się nie popycha, nie rzuca czy wykłóca o sanki. Są jak rodzina. Prawdziwa, co prawda niepełna, ale rodzina.

― Nie jest ci zimno w tych jakże ciepłych butach? ― pytam roześmiany.

― Weź nie komentuj, Foster ― fuka, a ja ścieram kciukiem kropelkę herbaty, która toczy się po jej brodzie.

― Nie masz ochoty kupić sobie ciepłych, futrzanych kozaków? Wiesz, laski podobno lubią takie miękkie rzeczy.

― Nie wychodzę dalej niż do biblioteki. ― Próbuje się obronić.― Nie są mi potrzebne. ― Zagryza wargę.

― No nie wiem... A sanki? Nasze śpiewanie? Wiesz, często będziemy zmieniać plener. ― Trochę ciągnę z niej.

― Fajnie, że mnie teraz o tym informujesz. Od razu na wiosnę kup mi szpilki ― dogryza i oddaje mi puściutką nakrętkę.

― Nie masz w swojej szafie szpilek? Większość dzi...

― Nie jestem jak większość lasek, Tymon. W życiu nie miałam na nogach futrzanych kozaczków ani niebotycznych szpilek. I tak, ja nadal jestem kobietą, Foster. ― Obraca się i dodaje. ― Na sankach też nigdy nie jeździłam.

Uśmiecham się szeroko, podoba mi się jej naturalność i szczerość. Kacey nigdy nie owija w bawełnę, mówi, co czuje, myśli. Ja kiedy tak próbuję, to wychodzę na niezrównoważonego idiotę, który gada co mu ślina na język przyniesie.

― Kupię ci szpilki. ― Szturcham jej bok.

― A ja tobie taśmę do zatkania gęby. ― Śmieję się.

― Milusio ― mamroczę.

Rudy Tymon zjawia się obok mojego boku z parą sanek i wyzywającym uśmieszkiem.

― Wyścigi, wujaszku? ― pyta pięciolatek.

Parskam śmiechem, zabierając K pod pachę. Bawić mamy się wszyscy i koniec kropka. W końcu musi być ten pierwszy raz K. Dziewczyna lekko się szamocze i usiłuje uciec, ale moje silne ramiona jej nie pozwalają. Sadzam oprawczynię przed sobą, nieco ściskając jej nogi swoimi udami. Większość dzieci stoi na górce i skandują albo imię Rudego, albo wołają "wujaszek". Cóż, można by stwierdzić, że kibicują tylko mi, to jest ten plus nazywania się Tymonem.

― Tymon... To się dla ciebie źle skończy. W życiu nie zjeżdżałam, to mnie zabije― szepcze roztrzęsiona.

― Kacey... ― Ściskam czule jej dłoń. ― Zaufaj mi ― mówię to po raz kolejny dzisiejszego dnia.

― Ale jeśli zginę, to nie dostaniesz nic po mnie, rozumiesz? ― odpowiada śmiertelnie poważnie.― Nawet jednego dolara spadku ani karty super klienta do Razzy.

― Nie martw się, mam swoje sposoby na twoją rentę i dodatki ― żartuję.

― Foster!

― Trzy, dwa, jeden. ― odlicza Maya wraz z jednym z kolegów, a ja wymieniam z rudym Tymonem ostatnie spojrzenie przed wyścigiem. ― Start! ― wrzeszczą wszyscy dookoła.

Zjazd jest naprawdę mocny i szybki. Kacey wrzeszczy jak na jakieś indiańskiej wojnie, ręce latają jej na prawo i lewo. Jeszcze moment i mi wypadnie. Mały skurczybyk wyprzedza nas w połowie, jadąc z otwartą gębą. Kacey zaraz się sturla, a młodemu język zamarznie. A ja... A ja piszczę jak małe dziecko, ale w momencie, gdy dostrzegam przed nami wielgachną zaspę, zamiera mi serce. Małemu Tymonowi sprawnie udaje się ominąć przeszkodę, ale ja z K wylatujemy nieco w powietrze. Masa w końcu robi swoje. Zakładam, że Kacey żegna się już z tym światem w myślach, ja zaś opadam jako pierwszy w wielką puchową kulę, kilka sekund później ciało Kacey ląduje na moim idealnie. Za idealnie...

Błagam, zostań już tak na wieki.

Wargi czarnoskórej dotykają moich. Nikt z nas się nie rusza. Strach i pożądanie wiruje w mojej krwi. Mam wrażenie jakbyśmy leżeli na lawie. Oczy Kacey mrugają mocno, jakby próbowały znaleźć obraz mojej czerwonej twarzy. Usta oboje mamy twarde, ale gorące. Już mam je musnąć, kiedy jej twarz się oddala i pada po moim prawym boku.

A było tak blisko...

Dzieciaki klaszczą, przekładając sobie termos z ręki do ręki. Skandują imię Tymona, a na nas nie zwracają uwagi. Może to i dobrze, bo nie zauważyły tej akcji z naszymi ustami.

― Co to było? ― pyta delikatnie, ale nie wiem, czy chodzi jej o genialny zjazd, czy prawie pocałunek.

― Magia grudnia ― mówię od czapy. ― Twój pierwszy raz. ― Chichoczę.

Kacey uśmiecha się, chyba usiłuje ukryć ogromne zakłopotanie. Podoba mi się to w jaki sposób ją onieśmielam małymi kroczkami. Też nie czuję się teraz komfortowo, wolałbym ją w tej chwili całować niż udawać, że nic kompletnie się nie wydarzyło.

Ta chwila była magiczna albo mi już odbija. Naprawdę czułem się tak, jak wtedy, gdy razem śpiewamy i gramy. Kiedy dzielimy nasze emocje. Wtedy mam wrażenie, że jestem pełny, a nie pusty, utracony i nijaki.

― Wiesz, gdzie jest moja czapka? ― pyta nieśmiało, przykucając na śniegu.

Dotykam swojej głowy, gdzie spoczywa zguba. Nakładam jej ją powoli na uszy, trącając opuszkami jej szczękę i kark. Przyspieszony oddech dziewczyny muska mój policzek. Nie umiem tego opisać, jak moje ciało reaguje w przedziwny sposób na nią. Raz mam gęsią skórkę, raz wręcz płonę ze wstydu, bądź pożądania.

― Wyglądasz jak święty Mikołaj w tej wełnianej czapce. ― Śmiejemy się.

― W sumie mam czerwoną kurtkę, białe nakrycie głowy... Hmm, idealna pani Mikołajowa.― Robi przedziwną pozę.

― Ładna ― komentuję, a K parska śmiechem.

― Akurat, no bardzooo ― komentuje i kieruje swoje kroki na górę.

― A może tak słowo "dziękuję" za wspólny zjazd, co?― domagam się.

Obraca się, posyłając mi jeden z tych uśmiechów, któremu zawsze mam ochotę zrobić zdjęcie i pokazać osobom, które się smucą i narzekają na życie. Kacey ma bardzo pod górkę, ale jej uśmiech uzdrawia i dodaje sił. Wyzwala.

Niepewnie kładzie dłoń na moje ramię i ściska go jak dobry kumpel.

― Dziękuję, że nas tu zabrałeś, ale za to co się stało ― chrząka porozumiewawczo. ― Mam nadzieję, że rola Świętego Mikołaja przypadnie ci do gustu na te święta. Dzieciaki oszaleją, że nareszcie ktoś da im prezent i to w dodatku słodki wujaszek Tymon w stroju czerwonego grubaska z Laponii. ― Tarmosi prześmiewczo mój policzek.

― Czy ja w ogóle powiedziałem, że będę wtedy w mieście? ― Marszczę brwi, bo wizja ubrania na siebie brody, ogromnego brzuchora i w dodatku taszczenia wora z prezentami nie jest mi za bardzo na rękę.

― Teraz już wiesz, że będziesz. Nie zawiedź mnie i dzieciaków. ― Uśmiecha się. ― A, i pamiętaj Foster... Ja nie jestem jak wszyscy. Jestem o wiele trudniejsza, niż myślisz.

Chytra sztuka.

Po tych słowach pnie się na górę, zostawiając mnie żądnego jej ust, sposobu bycia a nawet wrednych odzywek. To ta druga Kacey wredna i uszczypliwa. Nie dająca sobie w kaszę dmuchać. To jej moja druga ulubiona wersja...

•••

*66 funtów ― około 30 kilogramów.

Powiem Wam, że pisanie o mrozach i śniegu, kiedy ma się w pokoju jakieś trzydzieści stopni to katorga. Jak ja sobie to zaplanowałam... Letnie akcje Zatraconych pisałam w środku zimy, a grudniowy klimat Utraconych w gorącym sierpniu. Widzi tu ktoś logikę?

Btw, rozdziału powinny być zadowolone osoby, które chciały akcję "kissu - kissu". Nikt nie powiedział ile ten pocałunek ma trwać ani jak wyglądać xD Liczę, że Was nie zawiodłam, hue hue.

Mam do Was pytanie, polecacie jakieś książki na wakacje? Obecnie mam mocną fazę na czytanie czegoś papierowego, ale z Wattpada też może być. Piszcie swoje propozycje.

Pozdrawiam K. Brunner

Continue Reading

You'll Also Like

280K 18.3K 90
Ona oddała mu serce, ale on wciąż nie potrafił wyrzucić ze swojego innej dziewczyny. Kiedy Stella zaczyna wierzyć, że jej związek z Gabrielem poko...
93K 4.6K 24
Tego chłopca nikt nie nauczył kochać. Poznajcie Logana Thornhill'a, Aroganckiego Króla Wszystkiego, który ma wszystkich w garści. Wszystkich z wyjątk...
121K 3.1K 60
Czy młoda dziewczyna może być gotowa na dziecko? Czy będzie je kochać po mimo tego że jest tym nie planowanym? Błąd może popełnić każdy, w końcu po...
1.2K 107 11
„Każdego dnia, do końca świata będę Cię kochać..." Szkoda tylko, że ta pierwsza i najważniejsza miłość skończyła się tak szybko, w dniu kiedy Śnieżk...