wolves of shadow and fire...

By AnabelleNoraColdwell

6.8K 508 55

'wszystkie twoje koszmary są prawdziwe' Siedemnastoletnia Lorelai Montgomery jest kimś, a raczej czymś, zupeł... More

Część Pierwsza
Prolog
1. Rodziny i inne zjawiska tragiczne
2. Zapadanie w ciemność
3. Oczy Alfy
4. Achilles. Parys. Brett.
5. Płomień i pieśń
6. Nemeton
7. Kwestie ludzkie i nadludzkie
8. Jesteśmy tylko nastolatkami
9. Strzała
10. To, co ogień pochłonął
11. Rzeczy obce
12. Prawda
13. Stawianie warunków
14. Pragnienia
15. Konsekwencje naszych wyborów
16. Specjalność: Ratowanie Życia
17. Plagi
18. Droga w jedną stronę
20. W obcym mroku
21. Cadan i synowie Maellana
22. Matka. Ona. Obca.

19. Feniksy nie mają stad

288 26 7
By AnabelleNoraColdwell

- Tchórz – powiedziała do swojego odbicia Lorelai Montgomery. Stała przed lustrem w słabo oświetlonej łazience ubrana w piżamę na ramiączkach a woda z włosów ściekała po jej ramieniu i skapywała po placach na posadzkę.

Od kiedy drzwi windy otworzyły się na parterze szpitala, miała ochotę wrócić do kostnicy, ale była zbyt uparta. Krok za krokiem szła do samochodu. Zamiast pojechać do szkoły, trafiła prosto do domu. W poniedziałek zabierze torebkę.

Wyrzuty sumienia zakradły się do niej potem, jak ciemne macki obłapiające jej umysł. Dlatego próbowała je zagłuszyć prysznicem. Nie mogła szorować się w nieskończoność. Z pokoju cicho dobiegały odgłosy wiadomości na CNN. Zastanawiała się co myślał o niej Brett i Satomi i Derek i Deaton oraz pani McCall. Uciekła, nawiała. Najbardziej obchodził ją Brett.

Pstryknęła włącznikiem światła w łazience i zgasło. Winston siedział zapewne w swoim gabinecie, bo po powrocie do domu oświadczyła mu, że źle się czuje i nie mogą iść na kolację do restauracji. Zrozumiał. Poczciwy Winston Montgomery zawsze rozumiał.

W New Haven zapewne umówiłaby się z jakimiś znajomymi, a Alexandrze nakłamała, że idzie się uczyć do Miaisie czy innej wymyślonej koleżanki. Było jej to i tak wszystko jedno. Alexandra Dean-Montgomery miała głęboko w dupie imiona jej koleżanek. Nie zadała sobie trudu, by zapamiętać jakiekolwiek. Z drugiej strony, w ten sposób Lorelai mogła okłamywać ją z łatwością i bez większych konsekwencji. Wyrzutów sumienia i tak nie miała.

Pogłośniła wiadomości nim usiadła przed laptopem by dokończyć esej na angielski. Obok lewej ręki Lorelai na biurku leżał podniszczony tomik Opowieści o dwóch miastach Dickensa. Skończyła ją czytać we wtorek popołudniu i musiała przyznać, że jej się podoba. Dramatyczna, pełna uniesień historia Paryża i Londynu w trakcie Rewolucji Francuskiej. Nie była pewna, za którym miastem się opowiedzieć, więc pozostała neutralną Szwajcarią.

Kartkowała tomik, kiedy mały kamyk uderzył w okno. W telewizji spiker mówił akurat o temperaturach w Kalifornii, ale brzęknięcia szkła nie mogła z niczym pomylić. Lorelai zmarszczyła nos.

Podeszła do okna i wyjrzała na pogrążone w ciemności podwórko za domem. Ojciec nie zaprzątał sobie głowy ogródkiem; kosił w nim trawę, ale nie zdecydował się nigdy na posadzenie kwiatów. Zastanawiała się czasem, czy nie znaleźć sobie nowego hobby, jak ogrodnictwo. Mogłaby relaksować się godzinami przy pieleniu grządek. Najpierw musiałaby się nauczyć co to w ogóle jest, ale perspektywa bycia ogrodniczką całkiem jej się podobała.

W cieniu starego drzewa dostrzegła jakiś ruch i Brett Talbot stanął w plamie światła padającej na trawnik z jej okna. Lorelai miała ochotę wrzeszczeć. Machał rękami pokazując jej, by otworzyłą okno.

Zrobiła to. Mechanicznie.

- Odsuń się – szepnął teatralnie. Patrzyła jak Brett wspina się po kratce mającej podtrzymywać bluszcz, obecnie całkiem nagiej, bo Winston nie posadził żadnego bluszczu.

- Mogę cię wpuścić drzwiami... Nieważne.

Brett przerzucił długie nogi przez parapet i stanął w sypialni Lorelai. Pachniał nocą i swoimi perfumami oraz mydłem. Jak miło, że po pobycie w kostnicy postanowił wziąć prysznic. Brązowe włosy miał jeszcze wilgotne, a stał tak blisko, że Lorelai czuła ciepło jego ciała.

- Jest jakiś powód, dla którego tu przyszedłeś? – zaplotła ręce na klatce piersiowej w hardym geście. Nie była pewna, co to miało znaczyć. – Mogłeś wejść drzwiami.

- I natknąć się na dyrektora Montgomery'ego?

- No tak.

Lorelai patrzyła jak Brett rozgląda się po jej pokoju. Odsunął się i zaczął krążyć, prześlizgując ze średnim zainteresowaniem po bibelotach. Całe jej życie w pudłach przysłane przez matkę z New Haven. Miała wszystko ze sobą. Zdziwiła się, że nie nagromadziła więcej pamiątek. Całym jej dobytkiem były książki, trochę ciuchów i szpargały bez wartości.

Brett zatrzymał się przy komodzie. Ustawiła na niej swoje perfumy i jedno, jedyne w całym pokoju zdjęcie. W niebieskiej ramce stały upozowane dwie dziewczyny. Jedna uśmiechała się szeroko, a druga obejmowała ją za szyję i chowała twarz we włosach. To była jej koleżanka, Vera. Teraz się do siebie nie odzywały. Fotografię zatrzymała bardziej z sentymentu.

- Powiesz mi, po co przyszedłeś?

Lor przysiadła w końcu na łóżku wpatrując się w plecy Bretta.

- Chciałem sprawdzić co u ciebie, po tym jak sobie poszłaś...

- Uciekłam – Lorelai nie lubiłą obchodzić tematu dookoła – Używaj nazw faktycznych. Po prostu stchórzyłam.

- Skoro tak mówisz – Brett wzruszył ramionami. Przyglądał się teraz kilku książkom leżącym na brzegu komody. – Miałaś ważny telefon?

- Nie, po prostu uciekłam – Lorelai opadła plecami na łóżko. Bezsilność ogarnęła ją nagle i niespodziewanie.

Kiedy odchodziła, miała nad wszystkim kontrolę. Teraz tak nie było. Nie czuła, żeby miała kontrolę. Leżała, gapiąc się w sufit, świadoma naelektryzowanego dookoła niej powietrza i Bretta w jej pokoju. Z jakiegoś powodu to drugie jej nie przeszkadzało.

- Kapitulacja też wymaga odwagi – powiedział Brett. Lorelai poczuła jak materac po prawej stronie ugina się. Usiadł obok. Jego zapach się nasilił. – Ciekawisz mnie, Montgomery.

- O nie – jęknęła Lor, zakrywając sobie twarz fioletową poduszką ozdobną. – Nie wyjeżdżaj mi z takimi tekstami, nie mam dziś na to siły.

- Tylko mówię – ciągnął Brett, absolutnie niespeszony. – że mnie ciekawisz. Nie próbuję cię poderwać, powiedzieć, że jesteś inna niż wszystkie, czy coś w tym guście. Chodzi mi o to, że niełatwo jest tak po prostu odejść.

Lorelai milczała. Leżała nieruchomo, z poduszką na twarzy a wilgotne włosy otaczały jej twarz jak aureola. Obok niej siedział Brett. I nagle zastanawiała się, ile dziewczyn i ilu facetów dałoby się pokroić za taką sytuację. Brett Talbot w jej sypialni.

- Chcę tylko powiedzieć... łatwiej byłoby mi, gdybym widział twoją twarz, nawet jeśli jesteś naburmuszona, albo chcesz pokazać mi język – Brett jednym płynnym ruchem ściągnął poduszkę z twarzy Lorelai.

- Ej! – krzyknęła trochę za głośno. Przez chwilę oboje milczeli, wpatrując się w drzwi.

- Jest w gabinecie – Brett odrzucił poduszkę na drugi koniec pokoju. – Nie idzie tutaj. W każdym razie, Lorelai, odejście też wymaga odwagi. A ode mnie odeszłaś dwa razy.

- Wcale nie – powiedziała ze złością.

- Tak, dwa. Raz w klubie i raz w kostnicy... cóż za zestawienie – Brett pochylił się i teraz widziała jego twarz nad swoją twarzą. Sięgnął do jej włosów, by odgarnąć brązowy kosmyk z policzka Lorelai.

- Ach, w klubie. Słuchaj, cwaniaku, jeśli masz nadzieję, że teraz spróbujesz mnie pocałować, ale skończy się na kilku milimetrach oddalenia od siebie a potem wyskoczysz przez okno, żebym z bólu umierała za twoim dotykiem... To ci nie wyjdzie – jej głos brzmiał pewnie. Dodało jej to odwagi. Uśmiechnęła się wesoło, a oczy jej błyszczały. – Możesz już sobie iść.

- Wydaje ci się, że rozgryzłaś wszystkich facetów na świecie, co?

Lorelai złapała Bretta na nadgarstek. Iskra przeskoczyła między nimi ponownie i gwałtownie przypomniała sobie, że dziś trzymała go za rękę. Lubiła go. Nie wiedziała w jaki sposób, ale jakaś jej część na serio go lubiła.

- Ja wiem, że rozgryzłam wszystkich facetów. Nawet tych z wilczą krwią.

- Och tak? – Brett nie wyszarpnął nadgarstka z jej uścisku, ale spojrzał na jej szczupłe palce i pomalowane na czarno paznokcie. Miała miękką, wypielęgnowaną skórę dłoni.

- Mhm – kiwnęła głową.

Skry przeskakiwały między nimi raz po raz. Lorelai czuła ogień gdzieś pod swoją skórą, buzujący cicho i budzący się do życia. To niezbyt normalne. Wcześniej, nawet kiedy tańczyli w klubie, nie czuła czegoś takiego. Feniks łaskotał ją gdzieś w środku, domagał się, by zwróciła mu wolność chociaż na chwilę.

- Deatonowi udało się coś znaleźć? – nie miała nawet odwagi zadzwonić do Scott lub Stilesa.

- Tak. Z twoim stadem wszystko w porządku.

- Ja nie mam stada – przypomniała zniecierpliwiona Lorelai. Nie mogła wyrzucić z głowy tego, za jaką szczęściarę ludzie by ją uważali. Ona, Brett i jej pokój. Sam na sam. Opanuj się, Lor.

Brett pokręcił głową śmiejąc się, jakby powiedziała coś zabawnego.

- Każdy ma jakieś stado, gdzieś należy. To naturalna kolej rzeczy – opadł na łóżko obok niej z głową zwróconą ku sufitowi. Kiedy zniknął jej sprzed oczu, chyba chciała, żeby znów się pojawił.

- Nie ja. Feniksy chyba nie mają stad. Mam tylko tatę.

- Więc dyrektor Montgomery to twoje stado. Wilk bez stada zostaje omegą a omegi nie mają szans na przetrwanie – mówił z taką lekkością, jakby rozmawiali o pogodzie.

- Feniksy nie mają stad i żyją.

- Uparta jesteś, co? – materac się zatrząsł. Lorelai zrozumiała, że Brett się śmieje. Miał całkiem ładny śmiech, melodyjny i niezbyt drażniący.

Nie cierpiała śmiechu jednego ze swoich byłych chłopaków. Był irytujący i brzmiał jak samochód, który nie chce się odpalić.

- Dobrze, więc nie miej stada. Miej tatę – Brett dał w końcu za wygraną. Coś w jego obecności przywoływało spokój i Lor chciała, by został, tak jak wtedy w szpitalu. Nie chciała, by koszmary wróciły.

Brett Talbot, kiedy później myślała o nim, był dobry. Widział w ludziach dobro, a przynajmniej się starał. Może i wyglądał na twardego typa, ale za zamkniętymi drzwiami był ciepły i troskliwy.

Zerknęła na niego kątem oka. On też na nią patrzy. Jego jasne oczy skupione na Lorelai, jakby w życiu nie widział niczego równie niesamowitego, jakby nagle, zupełnie niespodziewanie słońce zaczęło wirować dookoła niej, albo to ona zastąpiła słońce.

Milczeli. Lorelai udawała, że gapi się w sufit. Ciszę przerywały wiadomości na CNN. Lorelai zapomniała o ojcu siedzącym w gabinecie na dole, pogrążonym w lekturze jakiejś rosyjskiej powieści. Może czytał Annę Kareninę.

Zeszedł na dół starając się nie patrzeć na nią zbyt długo, jak nie patrzy się na słońce. Ale nawet nie patrząc na nią widział ją, jak widzi się słońce. Przypomniała sobie cytaty z książki Tołstoja i jej umysł ruszył. Lorelai usiadła po turecku, ale Brett się nie ruszył. Leżał płasko na jej materacu, na jej łóżku w jej pokoju z jedną ręką pod głową. Druga spoczywała na narzucie. Lorelai sięgnęła po pilota i wyłączyła telewizor. Zapadła całkowita cisza. Lor pozwoliła sobie pogapić się na Bretta, bo miał zamknięte oczy.

- Wiesz, co jest w tobie irytujące? – zapytała nagle. – Nigdy nie wiadomo do końca o co ci chodzi.

Brett się nie poruszył.

- Nie wiem nawet dokładnie po co tutaj przyszedłeś, ani z jakiego powodu stałeś ze mną na tamtej imprezie nad jeziorem aż ten koleś.. nie pamiętam jego imienia... nie podszedł do nas. Ciężko się w tobie połapać, Talbot. Raz zabierasz mnie do swojego domu a raz...

- Jezu – Brett przerwał jej tyradę i się wyprostował. Usiadł twarzą do niej i położył Donie na obu ramionach dziewczyny. – Jeśli na mnie lecisz, to mi to powiedz. Powinnaś być bardziej bezpośrednia. Za dużo gadasz.

- Ale ty mnie wkurzasz – Lorelai strzepnęła jego ręce ze swoich ramion i wstała. Feniks dziwnie zareagował, jakby chciał, by wróciła bliżej Bretta. Zignorowała go i podeszła do okna. W ciemnym ogrodzie nie działo się nic godnego uwagi a i tak wlepiła wzrok w stare rzewo, byle tylko nie patrzeć na Bretta Talbota.

- Ja na przykład na ciebie lecę, ale musiałabyś być ślepa, głucha i głupia, żeby tego nie zauważyć. Nie jesteś jednak ani ślepa, ani głupia, ani głucha

Wróć! Czy Brett Talbot powiedział jej, że na nią leci? Zerknęła na niego przez ramię. Siedział w tym samym miejscu i patrzył na nią.

- Śmiesznie wali ci teraz serce.

- Moje serce? – Lorelai dotknęłą swojej klatki piersiowej i panika odmalowała się na jej twarzy. – Do łazienki albo przez okno.

- Co?!

- To nie moje serce kretynie, to mój ojciec idzie po schodach. Twój instynkt się spieprzył – wepchnęła Bretta do łazienki w pośpiechu.

Zaledwie pół minuty później Winston zapukał do drzwi jej sypialni.

- Rozmawiałaś z kimś?

Siedziała na krześle przy biurku i przygarbiła się nad laptopem.

- Tylko narzekałam na CNN – uśmiechnęła się niewinnie. – Idziesz spać?

- Tak. Umówiłem się na tenisa z Goldbergiem i Youngiem jutro rano.

Powiedzieli sobie dobranoc i dopiero kiedy kroki ojca ucichły a jego drzwi trzasnęły, Lorelai otworzyła drzwi do łazienki. Brett oglądał jej kremy stojące na blacie obok umywalki. Każdy otwierał i wąchał.

- Tampony są w szafce, gdybyś chciał pooglądać – Lorelai oparła się o framugę. – To co mówiłeś...

- Zrobisz z tym co uważasz – Brett podszedł bliżej. Stał tak blisko, że znów czuła ciepło jego ciała.

Feniks obudził się. Żar pod skórą wibrował. Lorelai zadarła do góry głowę. Brett nie był klasycznie przystojny, ale był przystojny. Jej się podobał. W czarnej bluzie i czarnych spodniach wydawał się jeszcze bledszy. Oparł rękę ponad głową Lorelai. Jego ciepło, jego zapach. Gdyby spotkała go za czasów New Haven zaciągnęłaby go do łóżka i pochodziła z nim, aż by jej się znudził. To też się zmieniło. Feniks coś w niej namieszał, bo albo to on pragnął Talbota, albo to była ona. Wolała, żeby to był Feniks.

Koniuszkiem palca wskazującego Brett przesunął po jej nagim ramieniu aż dostała gęsiej skórki. Pod jego dotykiem wszystko mogłoby zamieniać się w złoto albo ogień. Zadrżała, a on uśmiechnął się przebiegle.

- Brett – w ustach Lorelai imię chłopaka smakowało słodko, i miała wrażenie, że dopiero teraz wymawia je po raz pierwszy.

Cofnęła się. Zrobiła wiele kroków w tył, aż nie stanęła na środku pokoju w żółtawym świetle lampy oblewającej jej szczupłe nogi i ramiona. Włosy okalały jej twarz, usta piekły z pragnienia. Czuła, że Feniks może wybuchnąć w każdej chwili. Minęła wieczność, nim Brett zrobił kilka kroków do przodu i stanął w tym samym świetle, tej samej lampy. Blisko, zbyt blisko.

Wszystko wydarzyło się nagle. Brett pochylił się, a Lorelai nie zaprotestowała. Zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła go bliżej, a kiedy wpił się w jej usta, poczuła ulgę. Zdała sobie sprawę, że zazdrościła tego temu chłopakowi z klubu przez tyle czasu. Pocałunek smakował Brettem i pachniał nim i wszystko wydawało się być idealne. Nie pozwoliła sobie na to w klubie, ale to było lata świetlne temu. Teraz Brett tu był, obejmował ją, ale nie tak, jak tamtego gościa. Obejmował ją z delikatnością, niemalże czułością, nie było w tym podtekstu.

Lewą dłoń zsunęła powolutku po szyi Bretta i w końcu po jego ramieniu, Materiał bluzy był miękki pod jej dotykiem, a ciepło skóry chłopaka znajome, dobre. Mięśnie miał napięte, twarde. Brett przycisnął ją mocniej do siebie i wtedy wciągnęła powietrze. Całowała Bretta Talbota albo to on całował ją. Oboje całowali się nawzajem i jej się to podobało. Jej dłoń odczepiła jego dłoń od jej pleców i Lorelai złapała go za rękę. Odruchowo splótł palce z jej palcami. Wcześniej tego nie zauważyła, ale Feniks niemalże piał z radości. Iskry przeskakujące między nimi mogłyby wszcząć pożar domu.

Nigdy czegoś takiego nie przeżyła. Elektryzującego, ekscytującego, śmiałego i jednocześnie, zupełnie niewinnego. Przywarła do Bretta całym ciałem. Jedną ręką chwycił ją za uda i posadził na swoich biodrach. Oplotła go nogami w talii. Nie musiała otwierać oczu by wiedzieć, że Brett idzie. Lekkie, przyjemne kołysanie zakończyło się, kiedy się pochylił.

Dopiero wtedy się od siebie oderwali. Zdyszani, z ustami zaróżowionymi, ale uśmiechniętymi. Lorelai leżała na swojej pościeli, a twarz Bretta Talbota znajdowała się kilka cali od jej twarzy. Patrzy na mnie, pomyślała. Chciała wiedzieć, co myśli. Chciałaby wejść do jego głowy i przeczytać, co tam właściwie się działo. Ale Brett tylko patrzył.

Oboje wiedzieli, że to niewinne. Oboje zdawali sobie sprawę z tego, gdzie leży granica. Brett pochylił się i znów ją pocałował. W tym pocałunku jednak znalazła się tęsknota, jakieś wyczekanie, jakby po wielu dniach na pustyni, ktoś nagle wręczył mu butelkę wody Poland Spring.

Lorelai zacisnęła pięści na materiale bluzy i pociągnęła Bretta za sobą. Zdążył wysunąć ręce, by absolutnie jej nie zgnieść i padł na łóżko.

Lorelai uśmiechnęła się.

- Widzisz, wygląda na to, że rozgryzłam ciebie – wyszeptała kilka cali od jego ust.

- Tylko dlatego, że ci powiedziałem. I to ja zacząłem, któreś z nas musiało być odważniejsze. I tak poszło lepiej, niż sobie wyobrażałem – jego rzęsy rzucały długie cienie na kości policzkowe. Lorelai nie mogła uwierzyć w to, że jest prawdziwy.

Wodziła palcem bo żuchwie Bretta, a on jej na to pozwalał i jej się to właściwie podobało. Mogła teraz patrzyć na jego twarz z tak bliska. Achilles. Parys. Brett.

- To znaczy? – zapytała w końcu.

- Obawiałem się, że dostanę w twarz z ognistej ręki. Oparzenia schodzą dłużej niż siniaki.

Talbot w końcu położył się płasko obok niej. Lorelai ogarnął spokój. Leżała obok Bretta Talbota i była spokojna. Odwróciła się na bok. Światło malowało jego profil w subtelny sposób.

- Brett, w jaki sposób na mnie lecisz?

- Chyba w każdy możliwy – uznał lekko. – I w ten dobry i w ten zły. Gdybym leciał na ciebie tylko w jeden sposób, inaczej by to wszystko wyglądało. Na pewno byśmy sobie tutaj tak nie leżeli.

Lorelai nie mogła oderwać od niego oczu. W tej chwili wydał jej się być jeszcze bardziej błyszczący, jeszcze lepszy i jeszcze prawdziwszy. Spokój zaczął powoli zmieniać się w sen. Lorelai z trudem utrzymywała oczy otwarte. Panicznie nie chciała teraz zasypiać.

Przegrała.

- Dobranoc, Lor – usłyszała głos Bretta, nim cienka igła wbiła się w gładką, bladą skórę jej szyi i Lorelai zapadła się w ciemność.



Chyba najbardziej wyczekiwany rozdział. Enjoy kochani i do następnego xxx

Continue Reading

You'll Also Like

4.4K 340 50
Kiedyś napisze opis. Ogólnie manga isekai, bl, nie moja, tylko tłumaczę
23.7K 2.4K 30
Cztery nacje, które żyją ukryte w cieniu ludzi od wieków: Wampiry, Wilkołaki, Syreny i Czarodzieje. Wszyscy kryją się za woalem normalności. Ale jest...
4.6K 538 30
Kiedy Liliana zostaje zmuszona do wybrania zajęć pozalekcyjnych, nie ma pojęcia, że Klub Fotograficzny to miejsce inne niż wszystkie, a jego członkow...
953K 42.7K 58
Książę Wilków i zwykła córka rolników... On wybiera ją ze wszystkich kobiet w Królestwie na swoją żonę. Ona dowiaduję się, że przebywanie w miejscu n...