Rozdział 56

176 15 37
                                    

Luis przeciskał się przez pole walki, a pot lał mu się z czoła jak woda z wodospadu. 

Will. Will Solace. Nie znał go za dobrze, ale musiał mieć nadzieję, że dobrze zapamiętał jego wygląd. Kręcone jasne włosy, niebieskie oczy, ten wysoki, opalony. Tak, to właśnie on nazywał się Will. 

Chyba. 

Luis mijał wszystkich po kolei, nie zwracając na nich uwagi. W pewnym momencie omal nie został zgnieciony przez jakiegoś drakona. W chwili, gdy potwór natarł na niego, chłopak się gwałtownie zatrzymał. Okej, spieszyło mu się, w dodatku bardzo, ale nie zamierzał wbiegać jakiemuś potworowi prosto do paszczy. Jakby miał wtedy zawołać Willa? 

Chciał sięgnąć po miecz, ale palce miał zdrętwiałe.

W ostatniej chwili Tyler stanął naprzeciwko niego i machnął jednym ze swoich noży. Drakon odleciał do tyłu, popchnięty chłodnym wiatrem. Rzymianin chciał odwrócić się do Luisa, ale on już biegł dalej. 

- LUIS WARD!!! - krzyknął na całe gardło, gdy drakon zaczął wstawać. - MOŻE BYŚ MI Z NIM POMÓGŁ Z WDZIĘCZNOŚCI, CO?! 

Luis niby powinien to zrobić, ale Annabeth tam umierała. Moc Tylera była potężna, więc wierzył, że chłopak da radę. 

Część jego podświadomości szeptała mu: Po co szukasz Willa Solace'a? Dla tej dziewczyny już nie ma nadziei. Will jest uzdrowicielem, a nie wskrzeszycielem

 Starał się ignorować ten głos. 

Minął Ikelosa, który podczas walki zszedł na ziemię. Walczył koło innych, pomniejszych bogów. Przebiegł koło niego niby obojętnie, ale zerknął na niego. Znał Fobetora jako wyluzowanego, sympatycznego gościa, który się z nim przyjaźnił. Teraz jednak, w trakcie wojny, on wyglądał naprawdę imponująco - jak prawdziwe greckie bóstwo. Luis przypomniał się, że przecież nie był on bogiem łagodnych, przyjemnych snów, tylko koszmarów. Robił czasem wyjątek, ukazując się w śnie w swojej formie ciemnowłosego nastolatka, ale naprawdę rzadko i tylko dla nich. Dla wrogów potrafił najwyraźniej okazać bardziej bezlitosną i zawziętą stronę. 

Luis pamiętał, jak kiedyś o tym rozmawiali. "Nasłuchałem się mnóstwo skarg od Percy'ego Jacksona o zbyt dużą ilość koszmarów" - mówił z uśmiechem. - "Przykro mi, taka moja praca. A poza tym... koszmary są tak samo potrzebne jak łagodne sny". 

Luis jednak nie chciał przypominać sobie reszty tej rozmowy. Biegł dalej. 

Minął Leę, która cięła swoim sztyletem, rozglądając się. W którymś momencie mignęła jej przed oczami piękna kobieta w średnim wieku o oliwkowej skórze. Miała długie, czarne włosy, brązowe oczy i nosiła kolorową koszulę z napisem: BOGINI ŻYJE! 

Iris, bogini tęczy. Lea widziała ją po raz pierwszy w życiu. Nie miała matce za złe, że nie zwraca na nią uwagi. A jednak... wyglądała tak wspaniale, że dziewczyna nie mogła oderwać od niej wzroku. 

W końcu Luis dobiegł do Willa Solace'a. Odbyli krótką rozmowę, ale gdy syn Chione wytłumaczył, że Annabeth jest ranna, Will natychmiast zgodził się za nim pobiec. 

Tymczasem Owen podjął się najbardziej ekstremalnie głupiego zadania - skupienia na sobie uwagi wroga. 

- Hej, hej! - zawołał z dołu, stojąc dokładnie pod rydwanem Chaosu. 

Obawiał się, że bóg go nie usłyszy, ale pozytywnie się zaskoczył. Chaos zmarszczył brwi. 

- Owen McRae - mruknął. - Mój ulubiony... heros

❝Wakacje herosów❞ | Dwoje wybranych | tom 2 Tahanan ng mga kuwento. Tumuklas ngayon