3. Peralta i Santiago

5.4K 441 274
                                    

      *długi i niesprawdzony*

         Każda szkoła ma swoją wiedźmę. Taką wieczną, nigdy nie chorującą, wstrętną nauczycielkę, która uczyła twoich rodziców i już wtedy była stara. Takie babsztyle śmierdzą anyszem, miętówkami i czystą nienawiścią. Ich pasją jest usadzanie uczniów, nie mają żadnych zajęć poza tym, nieugięcie pilnują dress code'u i zrzędzą, że kiedyś to było, teraz to nie ma.

Właśnie opisałem wam w dużym skrócie panią Beatrice, czyli chemiczkę w Szkole publicznej takiej jak wszystkie inne. Nienawidziła mnie jeszcze za czasów, gdy próbowała wpoić swój przedmiot w moją pustą na wzory głowę. Ale apogeum swojego zła osiągnęła, dowiadując się, że... Będziemy kolegami z pracy.

Starałem się unikać jej za wszelką cenę. Nie wdawać się w dyskusje, udawać, że nie istnieje, a to wszystko jest tylko i wyłącznie wytworem mojej bujnej wyobraźni.

I szło mi to całkiem nieźle, aż do przerażającego momentu szkolnej wycieczki.

To przedsięwzięcie uczniowie kochają najbardziej. Łamanie zasad, przemycanie alkoholu, gra w podchody i skradanie się do pokoi płci przeciwnej w wiadomym celu. Dla nauczyciela taka wycieczka jest albo karą i męką, albo... Możliwością zarobienia fajnej kasy, podczas całkowitego wyluzowania, będąc ślepym na wybryki swoich podopiecznych.

Biwak planowaliśmy z Calumem właściwie od początku semestru. Zacieraliśmy ręce, robiliśmy plany, sprawdzaliśmy, który termos najmniej ociepli wódkę... W końcu, czemu licealiści mieliby nas wydać, skoro sami chcieli się zabawić? Moglibyśmy choć ten jeden raz zadziałać w symbiozie, ale nie. Nie, bo w życiu zawsze musi być pod górę.

Kiedy tylko dowiedziałem się, że dyrektor nie puści Hooda z racji nieuzupełniania dziennika i jakiś inny nauczyciel pojedzie ze mną, modliłem się do wszystkich bogów, ze wszystkich religii świata, by padło na Ashtona.

Wierzyliście kiedyś w przyjaźń? Ja przestałem, bo w piątek rano Ashton miał laryngologa, a jedyną osoba na świecie, która nie robi sobie planów na piątek... Okazała się Pani Beatrice.

Wyobraźcie to sobie. Mnie, smutnego, przerażonego mnie, który zagaduje wszystkich znajomych w pokoju nauczycielskim, by się zlitowali, ale każdy z nich był jak: „sorry stary, urodziny teściowej", „wybacz, Luke, żona mnie zabije", „chętnie bym pojechała, ale muszę odebrać dzieci wieczorem z basenu". Och, ty dziunio z artystycznych, niech ten basen wyschnie!

Ja wiedziałem, że to brzmi jak kara tysiąclecia. Że to wyrok gorszy niż dwa tygodnie kozy, ale się zobowiązałem, na nieszczęście nie wzięła mnie żadna grypa, ani rozstrój żołądka, więc w piątek rano, pojechałem za miasto z Panią Beatrycze i klasą... Iris Martin, yay!, śmierdzącym, zagrzybiałym autobusem...

Caroline siedząc koło Iris, już marzyła o tym, że rozbiorę się do kąpielówek nad jeziorem i będzie mogła mnie podziwiać, ja nie żartuję, słyszałem tę rozmowę. Szmatt zaczepiał swoją dziewczynę, że czas zapieczętować związek. Scott zabawiał całą wycieczkę śpiewając piosenki Lady Gagi...

Ogólnie zabrałem ze sobą gitarę, uznając że dzieciarnia musi mieć coś z życia i może pośpiewamy jakieś kawałki harcerskie, ale pani Beatrice zapowiedziała, że na ognisku będziemy odmawiać różaniec.

Dojechaliśmy na miejsce dość późnym wieczorem, przez przeklęte korki w mieście, dostaliśmy klucze, był „domek dziewcząt", „domek chłopcząt" i domek nauczycieli, to jest moje miejsce kaźni. Jednak kupiłem mnóstwo odświeżaczy powietrza, zaopatrzyłem się w słuchawki i kreta, tak jakby co...

american novel {hemmings} ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz