Rozdział 27

4.4K 268 1
                                    

Dobra dobra, wiem. Miałam wrócić, obiecałam przecież, ale serio nie miałam czasu pisać, nie miałam też za bardzo do tego głowy. Szczerze, to teraz też nie mam czasu, ale wiadomo, że jak się zbliża sesja, to jest to najlepszy czas na robienie wszystkiego tylko nie nauka :P Piszcie czy jeszcze pamiętacie historię Dayi i Jareda :P Mam już dwa kolejne rozdziały napisane, ale chyba resztę dodam już na raz i wtedy opublikuje całość (poprawioną) od nowa. Zostawiajcie proszę gwiazdki i komentarze! 

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Nie wiedziałam nawet jak dużo czasu spędziłam na dworze, stałam przed domem ciesząc się spokojem. Z tego stanu ocknęłam się dopiero gdy usłyszałam swoje imię.

- Daya! Daya! - Amelia biegła do mnie ile sił w nogach. Patrzyłam na nią z delikatnym zdziwieniem, nie byłam pewna dlaczego wyglada jakby zobaczyła coś niesamowitego.

- O matko! Wszystko z Tobą w porządku?! Można już z Tobą rozmawiać? Wyglądasz dużo lepiej niż jak Cie ostatnio widziałam. Swoją drogą bardzo Cię przepraszam za te środki usypiające, ale serio nie wiedziałam co robić jak wpadłaś w panikę! Sprawdzałam cały czas oczywiście jak się czujesz i w ogóle. - Amelia trajkota jak nakręcona a ja nie mogłam nic poradzić na to, że się uśmiechnęłam.

- Taaak, już lepiej. - zaśmiałam się nerwowo. Mimo tych sześciuset lat o tak czułam się zażenowana swoim zachowaniem. Przecież powinnam się zachować jak na swój wiek przystało? Z drugiej strony jak zachowuje się sześćset letnia osoba? - Przepraszam, za swoje zachowanie, wiem że to nie przystoi Lunie. - powiedziałam i automatycznie poczułam ogarniający mnie smutek. Luna nie powinna też tracić dziecka, pomyślałam gorzko. Amelia widząc zmianę w moim zachowaniu uśmiechnęła się smutno i powoli położyła mi rękę na ramieniu.

- Nie przejmuj się tym, jesteś najlepszą Luną jaką mogliśmy mieć. - Wcale nie, straciłam potomka, straciłam waszego przyszłego Alfę. - Nie możesz się obwiniać za to co się stało. - To samo sobie wczoraj powiedziałam, rzeczywistość była jednak taka, że aż mnie mdliło, a oddech stawał się płytki, z powodów wyrzutów sumienia. Nie mogłam zareagować w żaden inny sposób jak tylko uśmiechnąć się nieszczerze.

- Przyjdziesz do mnie na obiad? A może wolisz żebym to ja przyszła do Ciebie? - zapytała delikatnie kobieta.

Spojrzałam na nią i zobaczyłam prawdziwą przyjaciółkę, zdałam sobie sprawę, że takimi właśnie ludźmi powinnam się otaczać. Amelia zawsze była skora do pomocy, dlatego właśnie została lekarzem, ale przede wszystkim rozumiała mnie, albo starała się jak najlepiej umiała. Nie traktowała mnie wyjątkowo ze względu na pozycję w stadzie czy ze względu na to, że jestem Szeptuchą. Zawsze mogę liczyć na jej ciepłe słowo, albo ostrą krytykę gdy się z czymś nie zgadza. Idealna przyjaciółka.

- Przyjdę, za dużo czasu spędziłam w domu. - uśmiechnęłam się ciepło i pod wpływem impulsu przytuliłam ją. Ona bez wachania oddała uścisk.

- To widzimy się o szesnastej. Przepraszam ale muszę lecieć do pacjenta. - spojrzała na zegarek i zrobiła wielkie oczy. - O Chrystusie! Chyba byłam spóźniona zanim Cię zobaczyłam. - zaśmiała się, po czym uściskała mnie jeszcze raz i pobiegła w stronę jakiegoś domu. Jeszcze chwilę patrzyłam na oddalającą się sylwetkę i postanowiłam wrócić do domu.

Wzięłam pare cukierków i postanowiłam odwiedzić szczeniaki. O nie się najbardziej martwiłam, z nimi miałam w końcu bardzo szczególną więź. Bałam się, że moja nieobecność mogła na nie źle wpłynąć, a tego bym sobie nie wybaczyła. Jedno dziecko już przecież skrzywdziłam.

Przestań. Wiesz, że to nie Twoja wina. Usłyszałam głos w głowie, ja jednak tylko westchnęłam.

Znalazłam dzieciaki tam gdzie zawsze bawiliśmy się razem. Nie podeszłam jednak do nich od razu, strasznie się bałam, nawet oglądanie ich sprawiało mi ból, wyobraziłam sobie że to mój synek się tam bawi, ciągnie swoją siostrę za włosy, po czym gdy ta zaczyna płakać on ją uspakaja i prosi żeby nic nie mówiła rodzicom, w zamian oferuje jej cukierka, którego „zwinął" na czarną godzinę.

Myśl ta rozpłynęła się gdy Jason, malutki chłopczyk zauważył mnie i postanowił podbiec i przytulić. Otrząsnęłam się z mrzonek gdy jego małe ciało wpadło na moje i usłyszałam radosny krzyk. Uśmiechnęłam się do niego ciepło, choć miałam wrażenie, że pięść zaciska mi się na sercu. Podniosłam go i zaczęłam iść w stronę pozostałych dzieci. Gdy i te mnie zauważyły piskom radości nie było końca. Wszystkich musiałam dokładnie wyściskać, dać łakocie i zapewnić, że już nie mam zamiaru nigdzie się wybierać.

- Gdzie byłaś? - zapytała Alison. Uśmiechnęłam się do niej, posadziłam sobie na kolanach i postanowiłam odpowiedzieć wszystkim dzieciom naraz.

- Zły Pan mnie porwał, chciał żebym dla niego pracowała i została jego Luną. - kilka maluchów się oburzyło, starsi chłopcy zawarczeli cicho. - Byłam wtedy w ciąży, miałam mieć dzidziusia, ale niestety Pan mi na to nie pozwolił i dzidziuś poszedł do nieba. Było mi bardzo przykro, dużo płakałam i nie miałam siły przebywać z nikim. - powiedziałam im, na co większość po prostu przyszła i się przytuliła. Stałam się więc nadzieniem dla kanapki jaką zrobiły z nas dzieciaki. Byłam niesamowicie szczęśliwa, że z nimi jestem, że nic im nie jest, że moja nieobecność nie wpłynęła na nich negatywnie. Mimo tego nie potrafiłam w pełni oddać się temu szczęściu, bo w głębi duszy wiedziałam, że jestem wyrodną matką i nie zasługuje na szczęście. Zabiłam przecież swoje dziecko. 

Szepcząc [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz