Wytnij swój debiut cz.3 [vanity-press]

362 69 0
                                    

Vanity-Press

Miesiąc temu przedstawiałem Wam, czym jest self-publishing w czystej postaci, czyli kiedy autor robi wszystko sam – od pierwszej wielkiej litery po wręczenie książki do rąk czytelnika.

Ci bardziej ciekawscy pewnie już wiedzą, że taki typ self-publishingu, kiedy do kieszeni autora wpada 100% przychodów, jest rzadki – przynajmniej w Polsce. Za to wpisując hasło do wyszukiwarki, można znaleźć mnóstwo firm, które oferują niby self-publishing, ale jednak pobierają część przychodu, bo „pomagają" autorowi, czy też świadczą mu część usług. Są też firmy oferujące współfinansowanie i już nie piszą, że ich autorzy są self-publisherami.

Z czym się więc je współfinansowanie, czy da się nie wtopić, na co zwrócić uwagę?

Podczas researchu przyszło mi na myśl brutalne porównanie, którego nie zaprezentuję w całości, bo to Internet i ktoś by mnie pozwał... Napiszę tylko, że w teorii wszystko miało być idealnie.

W założeniu współfinansowanie jest cudowne – najlepsza opcja zarówno dla wydawcy jak i dla autora, którzy uczciwie współpracują, jednak osoby zainteresowane wiedzą, że w wielu przypadkach coś poszło nie tak jak trzeba, a osoby, które jeszcze nigdy się z tym nie zetknęły, będą mogły same osądzić.

Idealne współfinansowanie – jak już nazwa zdradza – to podział kosztów, a dokładniej połowę kosztów wydawniczych ma ponieść autor, a drugą część firma zajmująca się publikacją i dystrybucją. Autor ma za zadnie napisać dobrą powieść oraz zająć się częścią promocji, a wydawnictwo powinno przeprowadzić redakcję, korektę, przygotowanie do druku, dystrybucję oraz związaną z tym promocję. Koszty druku czy pracy nad tekstem, jak wspomniałem, powinny zostać podzielone na pół, podobnie zyski ze sprzedaży. Jednak – z tego co zaobserwowałem – z tym bywa różnie. Ale zanim przejdziemy do legend, mitów i przykrej prawdy, chcę jeszcze wspomnieć o różnych typach modelu ze współfinansowaniem; czasami też po prostu finansowaniem – bo wiele stron oferuje nam takie usługi, różnie to nazywając.

Najczęściej w Internecie można napotkać hasła „wydawnictwo subsydiowane, model hybrydowy, vanity press". Są różnice między nimi, jednak odnoszę wrażenie, że sami wydawcy nie wiedzą, jaką nazwę czemu przypisać, dlatego postanowiłem wrzucić to na potrzeby artykułu do jednego wora. Jednak główną różnicą między tymi modelami jest to, o czym za chwilę będziecie mogli przeczytać.

Czyli procenty i koszty.

Ile stron, tyle sloganów reklamowych.

„...wśród Autorów, którzy sami finansowali wydanie swoich książek są m.in.: Mark Twain, (...) Edgar Allan Poe. Rzadko kto zdaje sobie sprawę, że w Polsce za własne pieniądze wydawał Juliusz Słowacki, Adam Mickiewicz, Aleksander Fredro czy Witold Gombrowicz."

Nie wiem, jak Was, ale do mnie to średnio przemawia...

Firmy oferujące niepełny self-publishing często piszą o zysku rzędu 75%, a o tym, że jest to 75% ceny hurtowej dowie się każdy, kto się wgłębi w informacje na stronie, a nie tylko w reklamę. W efekcie do autora trafia niespełna 40% ceny okładkowej. Ale to i tak lepiej, niż ~3% w tradycyjnym wydawnictwie, prawda?

Autor w wydawnictwie tego typu – oferującego około 75% – musi liczyć się z pokryciem kosztów całego nakładu, czyli kilka tysięcy złotych jak nic. (Właściwie moje ostatnie obliczenia zostały wykonane na jednym z kalkulatorów udostępnionych przez podobną stronę, nie drukarnię). Cena za egzemplarz? 10 złotych bądź więcej.

Jeśli dobrze pamiętam, to tradycyjnym wydawcom nie opłaca się drukować, kiedy cena za egzemplarz przekracza 3 zł. Coś tu więc nie gra, prawda? Bo koszty podwójnej korekty, nadania numeru ISBN, wykonania okładki są osobne. W tych 10 możemy więc doliczyć się dystrybucji i ogólnopolskiej promocji, o tyle dobrze.

Nożyce tną... czerwiec 2018Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz