V

1.1K 44 9
                                    

Czas teraźniejszy

Kochałam biel. Była kolorem mojego ducha. Teraz poszarzała, straciła blask i kolor.

Stojąc przed lustrem, wspominałam chwile gdy nosiłam te barwy. Dziś miałam na sobie jedynie szlachetną czerń. Moja szafa, wypełniła się po brzegi ciemnością granatu, fioletu, krwistej purpury oraz zgniłej zieleni. To wszystko co zostało z moich ubrań i życia.

Wyszłam z domu, zamykając wszystko dokładnie. Spojrzałam na kluczyki od swojego czarnego auta. Matowa powłoka nie ukazywała mojego odbicia. Nigdy więcej nie spojrzałam na skodę w bieli. Została mi jedynie czerń i to taka, która nie odbijała kształtów, nie miała blasku.

Zaszyłam się na dwa dni. Nie pojawiłam się na balu,który mnie czekał w sobotę. Było to prymitywne ale uciekłam od nich. Uciekłam od Kamila, złotookiego mężczyzny, który kiedyś się mną bawił. Uciekłam od jego brata, za którego się podawał przez cały czas. Skopiował ubiór, zachowanie i tę nabytą mroczność oraz uwielbienie do ciemności. Uciekłam od nowego szefa, który chciał mnie sobie przywłaszczyć. 

Uciekłam od kobiety w czerwieni. Od złotowłosej piękności, będącej partnerką Kamila. Nosiła pod sercem jego dziecko więc jednak się ustatkował. Znalazł swoją bajkę i Panią swojego życia. Zadziwiający był fakt,że nic nie poczułam. Chociażby jedno ukłucie bólu czy wściekłości może większego rozczarowania, dałoby mi znak,że wciąż żyłam. Cokolwiek by dać oznaki bytu. 

Utrzymywałam powłokę, zbyt słaba by skończyć ze sobą raz na zawsze. Chciałam odczuwać radość ale już nie umiałam. Tamten epizod zniszczył mnie doszczętnie. Wyniszczył resztki nadziei, wyprał dokładnie z pokładów wiary w jakiekolwiek szczęście. Stłamsił mojego ducha, dociskając nóż głębiej do przebitego już serca. Lub jego strzępków. Miałam już tylko mięśnie niezbędne do funkcjonowania.

Weszłam do salonu, jak zawsze bez wyrazu i chęci. Stałam się kamieniem, głazem i przerażało mnie to. Do soboty. Wtedy dotarło do mnie,że nie umiem już nawet czuć strachu czy negatywnych emocji. Złość, nienawiść, gniew nie trzymały się mnie jak dawniej. Strach również odszedł.

-Dzień dobry, Małgorzato.

-Witaj.

Odpowiedziałam recepcjonistce i przeszłam obok blatu, zbierając plik kartek. Przywykła do mojego minimalistycznego słownictwa i nie pytała już gdzie podziałam uśmiech. Zgubiłam. Taka odpowiedź wystarczyła, by nie pytała więcej.

Weszłam do gabinetu gdzie unosiła się mgiełka różanego zapachu. Uwielbiałam mieszać olejki. Dziś, zapach nie robił mi różnicy. Był znośny lub okropny. Podeszłam do okna i oparłam dłonie na parapecie. Zamknęłam oczy z pytaniem, dlaczego ja się tak męczę. Mówią chcieć to móc, ale niektórych rzeczy zmienić się nie da, choćby się chciało.

Kawa, stojąca na biurku skusiła mnie zapachem marcepanu. Biała i z cukrem. Jedynie to zostało mi w nawyku. Chwyciłam kubek, ogrzewając palce w parze. Upiłam solidny łyk i usiadłam na fotelu, przerzucając kilka kartek. Patrzyłam na zegarek, wybijający godzinę ósmą. Punktualnie rozległo się pukanie do drzwi.

Nie powiedziałam nic. Nie było potrzeby. Człowiek, uznający się za obecnego szefa wszedł bardzo pewnie i zatrzasnął za sobą drzwi. Spojrzałam na czarną plamę przed sobą i odstawiłam kubek.

-Nie zaprosisz mnie?-spytał z nutką dezaprobaty na moje zachowanie.

-Jest Pan właścicielem-odparłam, dając nacisk na każde słowo, za co spróbował mnie zmrozić wzrokiem-Proszę.

Wskazałam aby podszedł i gestem zachęciłam by zdjął z siebie koszulę. Patrzył na mnie bardzo długo, nie wykonując żadnego ruchu. Stałam więc oparta o biurko i czekałam aż się napatrzy. 

Rubinowe ustaWhere stories live. Discover now