- Ty szmato! – krzyknął. – Zdradzałaś mnie, tak?! Wiedziałem! Wiedziałem, że ukrywałaś w sobie puszczalską naturę!

Stałam tam i gapiłam się na moją miłość, wykrzykującą do mnie przeróżne obelgi i zarzuty.

- I to z kim? Z tym cieciem, Sanchezem! – chłopak nadal kontynuował. – Co, teraz udajecie gołąbeczki, a wcześniej pieprzył cię za moimi plecami, gdy byliśmy razem?

Poczułam, jak po mojej lewej ktoś staje.

- Zostaw ją, gnojku. Bo własnoręcznie skopię ci dupę, a chyba nie chcesz dostać od kobiety? – Amanda miała spokojny głos, ale ociekał chłodem. Wiedziałam, że była w stanie to zrobić.

- Nie wtrącaj się. – Donoughvan warknął w jej stronę i wrócił do szturchania mnie i krzyczenia. Wokół zebrał się mały tłum. Kątem oka zobaczyłam Mike'a, tego samego chłopaka, który ostatnio mnie „porwał". Przepchnął się przez ludzi i wszedł do szkoły.

W końcu odzyskałam głos.

- Zostaw mnie, Ben. Dobrze wiesz, że cię nie zdradziłam. Kochałam cię. – powiedziałam słabo.

- Nie kłam, suko! Dzieciak pewnie też nie jest mój. Ale to dobrze. – zaśmiał się gorzko. – Nie przyznałbym się do niego.

Zabolało mnie to. Jak ja mogłam kochać takiego człowieka? Jak mogłam przez półtorej roku tkwić w swoim wyidealizowanym świecie, w którym to Ben był najszlachetniejszym mężczyzną na świecie, bohaterem. Czemu wcześniej nie przekonałam się o jego prawdziwej naturze? Boże, jaka ja byłam głupia. Oddałam mu wszystko, co miałam, całą siebie, a on w tym momencie traktował mnie jak najobrzydliwszego śmiecia na świecie.

- Nie kłamię! Przestań tak się zachowywać, czemu mi to robisz?! – również podniosłam głos, z oczu pociekły mi łzy. Wokół schodziło się coraz więcej osób.

Wtedy czarnowłosy chłopak chwycił mnie mocno za ramię i szarpnął mną tak, że straciłam równowagę. Gdyby nie Amanda, która wciąż buntowniczo stała obok mnie, już dawno leżałabym na ziemi.

- Lubisz bić kobiety, Donoughvan? – usłyszałam głos Seana. Uniosłam wzrok i zobaczyłam, jak idzie z Mikiem u boku. – Ciekawe czy przy mnie też tak pokozaczysz, co? – miał wyzywający ton.

Ben prychnął.

- Proszę bardzo oto i on – Sean Sanchez, obrońca uciśnionych i puszczalskich kurew!

Sean stanął blisko niego, od razu widziałam, że był spięty i gotów do ataku. I zdecydowanie wściekły. Między nim a Benem było może z pięć centymetrów różnicy, ale wtedy, gdy tak się mierzyli groźnymi wzrokami i wyglądali jak napuszone pawie, granica się zatarła. Przypominało to spotkanie bokserów przed walką.

- Odszczekaj to, a może będziesz w stanie dojść do domu o własnych siłach. – Sanchez wycedził przez zęby. Wszyscy zamarli.

W tłumie zaczęłam zauważać znajome twarze chłopców z drużyny, gotowych pomóc kumplowi, ale kolegów Bena też nie brakowało. Każdy czekał tylko na sygnał.

- Przecież to prawda. Co, jeszcze ci nie dała? A to szkoda, bo ja miałem ją już po kilku dniach. – Kłamał. Tylko tyle zdążyłam pomyśleć, zanim pięść Seana wylądowała na twarzy Bena.

Tamten nie czekał na kolejny cios, od razu rzucił się na Sancheza i złapał go za koszulkę, pchnął mocno, aż ten się zatoczył i uderzył. Po czym znów dostał w nos i brzuch. Zobaczyłam, jak z łuku brwiowego Seana bryzga krew, gdy dostał w okolicę oka. Wywrócili się i szamotali tak chwilę. Otrząsnęłam się z szoku. Wyrwałam się z objęć mulatki i wdarłam do środka kręgu, jaki stworzyli gapie. Poczułam, jak Mike stara się mnie złapać, ale odepchnęłam jego ręce. Sanchez siedział na Benie i raz po raz uderzał go pięścią w twarz. Tamten starał się go zrzucić i kierował ciosy, gdzie popadło.

- Sean, starczy! – zawołałam. – Zostaw go, już dostał za swoje!

Jednak on mnie nie słyszał. Był w amoku, kompletnie zaślepiony złością. Bił Bena, a mnie zemdliło. Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że on go wykończy. Że Donoughvan wyjdzie stąd martwy.

- Sean, zabijesz go! Skończ już! – podbiegłam do nich i spróbowałam rozdzielić. – Przestań! – złapałam chłopaka za ramię.

Chciał się zamachnąć, ale niefortunnie trafił mnie z impetem w nos. Zamroczyło mnie i zatoczyłam się do tyłu. Przysłoniłam dłonią nos i poczułam, jak pociekła z niego strużka krwi. Sanchez ocknął się i porzucił zmasakrowanego Bena. Sam nie wyglądał lepiej. Miał rozwaloną brew, która krwawiła intensywnie, pękniętą dolną wargę i zsiniałą całą lewą stronę twarzy, łącznie z porządnie podbitym okiem. Spojrzał na mnie ciemnymi oczami przepełnionymi przerażeniem.

- Boże, Jackie. – dopadł mnie i chwycił w obie dłonie moją twarz. – Przepraszam, to był przypadek.

- Wiem. – powiedziałam spokojnie, wciąż przysłaniając dłonią urażony obszar. – Przynajmniej przestałeś go bić.

Stał tak, patrząc uważnie na mnie i nie puszczając mojej głowy. Oddychał ciężko. Delikatnie zdjął moją rękę z nosa i nachylił się, po czym ucałował go lekko.

- Nie jest złamany. – uśmiechnął się. – Za to jego jest. Chodź, odwiozę cię do domu.

Zagarnął mnie ramieniem i podniósł swój plecak oraz moją torebkę. Skierował nas do samochodu.

Mama zabije mnie za kolejną nieobecność. Ale może uda mi się jakoś z tego wytłumaczyć. Zaprowadziłam Seana do swojego pokoju, bo bardzo chciał mnie odprowadzić i być pewnym, że jestem już bezpieczna. Widocznie czuł się winny i chciał tym zapokutować. Musiałam się przebrać, gdyż całe moje ubranie było ubrudzone krwią. Kazałam mu się odwrócić. Zdjęłam spodnie i bluzkę. Kątem oka widziałam, jak ukradkowo na mnie spogląda, ale postanowiłam to zignorować. Przyglądał się moim nogom, na których bóle ciągle narzekałam, potem na brzuch, który już nieznacznie urósł. Ze zdziwieniem zauważyłam, że spojrzał na moje nabrzmiałe piersi dopiero na samym końcu. Chyba nie wiedział, że doskonale wiedziałam, co robił. Z trudem odwrócił ode mnie głowę, zapewne nie chcąc zostać przyłapanym na gapieniu się. Po chwili jego oczy mimowolnie znów spoczęły na mnie. Nigdy nie miałam problemu z tym, że ktoś widział mnie w bieliźnie, skoro na plaży bez skrępowania chodziło się w podobnym stroju. Jednakże szybko ubrałam świeżą bluzkę i dresy, bo jego wzrok zaczął mnie palić.

- Już. – udałam, że nie byłam świadoma jego poczynań.

Odwrócił się i odchrząknął nerwowo. Podeszłam do niego i dotknęłam obitej twarzy. Syknął cicho i gwałtownie się odsunął. Przewróciłam oczami i przyciągnęłam z powrotem. Do bójek każdy był chętny, ale jak przychodziło wylizywać rany, to każdy nagle cierpiał agonię. Wierzyłam, że go bolało, ale ja ledwo ruszyłam go palcem!

- Nie bądź pizda. – mruknęłam, przyglądając się jego obrażeniom. Wyglądały na poważniejsze, niż były w rzeczywistości.

Przyniosłam apteczkę i zaczęłam przemywać oraz opatrywać jego rany. Podałam mu lód zawinięty w kuchenną szmatkę, który przyłożył sobie do tej części buzi, która ucierpiała najbardziej. Lewą stronę pokrywały fioletowe i żółte sińce, które wyglądały paskudnie. Naprawdę nieźle się nawzajem sprali. Złapałam go za brodę i delikatnie odchyliłam jego głowę na bok tak, że miałam swobodny dostęp do jego brwi. Nie puszczając jego twarzy (zawsze mógł zacząć się wyrywać), zaczęłam przepłukiwać wodą rozcięcie. Osuszyłam je delikatnie ręcznikiem i nakleiłam plaster w kotki, bo niestety nie posiadałam tych bardziej uniwersalnych.

- Gotowe. – zaśmiałam się. – Mam nadzieję, że lubisz koty.

Zrobił nierozumiejący wyraz twarzy, a ja kazałam odwrócić mu się do lusterka, które stało na toaletce. Dotknął plastra i spojrzał na mnie z szeroko otwartymi oczyma.

- Nie miałaś innych?! – zapytał z wyrzutem, a ja tylko pokręciłam przepraszająco głową, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu.

- Przykro mi, twardzielu. Od dzisiaj jesteś skazany na persy.

waleczny chłopak normalnie.

jak na razie jestem chora, więc mam czas na pisanie, cieszcie się XD

ps pisząc to słuchałam we are young, więc możecie się cofnąć i przeczytać to z tą piosenką w tle haha

Texas BabyWhere stories live. Discover now