VIII

1.5K 159 18
                                    

Ciel

Przyglądałem się kolorowym liniom, sunącym po bieli płócien. Jedne tworzyły piękne zawijasy, zmieniające się w kształt przyszłych niemal dzieł. Inne zaś wręcz szpeciły swoimi krzywymi, zbyt śmiałymi, nieostrożnymi ścieżkami pędzla. Nieprawdopodobne, jak te same stworzenia mogą tworzyć coś tak różnego.

Przeniosłem wzrok na płótno przede mną. Było czyste. Zupełnie bez jakiejkolwiek skazy. Ale czy było to zaletą? Już dawno powinny widnieć na nim kolorowe smugi lub chociaż zarys wyobrażenia.

Nigdy nie miałem talentu plastycznego. Lubię patrzeć, podziwiać, oceniać, lecz zabieranie się za tworzenie czegoś podobnego zawsze kończyło się klęską, dającą o sobie znać nie tylko przez nieprzyjemne dla oka, śmiałbym powiedzieć, że nawet brzydkie widoki. Nie, klęskę w moim przypadku można poznać przez wiązankę przekleństw, do cna zepsuty nastrój oraz uczucie rozczarowania samym sobą, występujące zupełnie bez przyczyny. Nie mogę być dobry we wszystkim, wiem o tym, jednak ta iskra zawiedzenia występuje u mnie za każdym razem, gdy coś mi nie wyjdzie. I nic nie mogę na to poradzić.

- Nadal nie zacząłeś? - Usłyszałem kobiecy głos za sobą.

- Nie chcę tego robić. Nie umiem malować, proszę pani. - Odpowiedziałem.

- Słonko, każdy umie malować. - Uśmiechnęła się ciepło kobieta.

Choć młodość pani Bennett już dawno minęła, nie było widać po niej śladów pozostawianych przez upływający czas. Jej przyjemny wyraz twarzy gościł u niej niemal bez przerwy, dodając jej jeszcze więcej promienności, a jasne blond kosmyki zawsze upięte były w kok. Czasami pojedyncze pasma okalały jej twarz, jednak takie urozmaicenie kobieta dodawała tylko na różne okazje.

- Zupełnie nie mam pomysłu. - Odłożyłem paletę do malowania i utkwiłem wzrok w jej szarych, lekko przygaszonych tęczówkach.

- Dasz radę coś wymyślić. - Położyła mi dłoń na ramieniu, gdy wstałem z krzesła.

- Na pewno. - Uśmiechnąłem się miło. Nie było to do końca wymuszone, samo towarzystwo pani Bennett oraz pozytywna, bijąca od niej aura dawały coś w rodzaju poprawy humoru, zupełnie jakby część jej pozytywnych emocji przechodziła na drugiego człowieka.

Kończąc ostanie zajęcia udałem się standardowo do szatni. Schodząc po schodach szukałem w kieszeni spodni małego kluczyka od szafki. Wyjąłem go niemal od razu. Całe szczęście, zdecydowanie nie miałem ochoty na zabawę w chowanego.

Bo ubraniu się podszedłem do dużych, przeszklonych drzwi i pchnąłem je, naciskając klamkę. Opuściłem teren szkoły, stawiając w średnim tempie kroki.

Od razu po lekcjach miałem iść do Sebastiana. Jego dom znajdował się dużo bliżej szkoły niż moje mieszkanie, więc dojście tam nie było najmniejszym problemem.

- Cześć, Phantomhive. - Usłyszałem z boku. Zatrzymałem się i powoli odwróciłem głowę w prawą stronę, widząc dwóch chłopaków w szczelinie między budynkami.

- Co? Nawet się nie przywitasz? - Zaśmiał się cicho Math, pukając kolegę łokciem. Jego towarzysza znałem tylko z widzenia. Był chyba rok starszy.

- Czego chcesz? - Zapytałem, siląc się na ton nie pokazujący nutki przerażenia, jaka mi teraz gościła.

Dam radę uciec? - Zapytałem siebie w myślach.

- Jak to czego? Zapłaty, za twoją niewyparzoną mordę, pieprzona księżniczko. Może nauczysz się w końcu do mnie odzywać. - Nim zdążyłem w ogóle rozważyć opcję biegu, poczułem, jak łapie mnie za ubranie i brutalnie wciąga do zaułka.

Odłam niebaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz