Rozdział 1

1.3K 82 56
                                    

Tej nocy tylko poświata księżyca przecinała ciemność lasu Dardeen, zwanego także Cichym Borem – jedynego miejsca w Kalitorii zamieszkiwanego przez upiory. Żyły w ustronnych, ciemnych miejscach, bo światło i głośne dźwięki drażniły ich wyczulone zmysły. Nie miały konkretnej sylwetki. Były raczej czarną mgłą, ostrożnie zmieniającą kształt, gdy sunęły między konarami starych drzew. Nie mówiły, a przynajmniej nie w tradycyjny sposób. Z natury bardzo ciekawskie, wielkimi, czerwonymi ślepiami wypatrywały potencjalnych ofiar.

Kai zdecydowanie nie był upiorem. Mógł wydawać się odrobinę za chudy, ale siły miał w sobie wiele. Nawet gdy leżał, widać było, że był wysoki. Patrząc tępo w górę, chciał przeczekać silne fale bólu przepływające przez jego klatkę piersiową. Pisk w jego uszach niknął stopniowo.

Nie wiedział, gdzie był, ani ile spał. Jakim cudem znalazł się na drugim końcu Kalitorii? Czy była to sprawka Blaise'a? Czy przegrali? Kłębiące się w głowie pytania nie dawały mu spokoju. Jedyne co pamiętał, to pojedyncze sceny bitwy. Obrazy krwi i poranionych ciał przemknęły mu przez głowę i w mig postawiły na nogi.

Zakręciło mu się. Zrobił krok w przód i potknął się o wystający korzeń. Niewiele brakowało, a rozbiłby czaszkę.

Siarczyste przekleństwo głośno wybrzmiało w Cichym Borze i wystarczyło, by upiory zleciały się zewsząd, zaciekawione nowym osobnikiem.

Jaskrawość ich ślepiów sparaliżowała Kaia. Wytwarzane przez stwory impulsy, powodowały w nim irracjonalny lęk. Nie było to przyjemne uczucie. Impulsy były jak niewidzialne fale, które bolesnymi wibracjami przenikały skórę aż do kości. Do tego wszystkiego dochodził jeszcze chłód tego mrocznego, okrytego cieniem miejsca, odznaczający się na policzkach oraz nosie Kaia w postaci mrowienia i szczypania.

– Odejdźcie – powiedział cicho, ale władczo. – Odejdźcie, to rozkaz władcy Kalitorii.

Zdawało mu się, że w oczach stojącego przed nim upiora błysnęła iskra rozbawienia. Jakby tytuł drugiego diuka Kalitorii, którym Kai się posługiwał, nie był już wart nawet funta kłaków. Mimo to upiory cofnęły się, pozostawiając po sobie dojmujące zimno i Kai mógł zacząć szukać wyjścia.

Niełatwe to zadanie, bo las był wyjątkowo gęsty i ciemny. Czując dziesiątki spojrzeń na plecach, Kai starał się nie prowokować upiorów do ataku, wiedząc, że wystarczyłaby do tego zwykła drobnostka.

Już kiedyś przyszło mu być w lesie Dardeen, ale wtedy miał u swego boku Finna. Co prawda mógłby użyć zaklęć, by odpędzić od siebie upiory, ale odkąd się obudził, czuł się całkowicie wyczerpany, wyssany z mocy. Jakby ktoś ukradł mu większość magii, pozostawiając tylko nic niewarte resztki. Przerażony tą myślą, walczył z chęcią wypróbowania kilku zaklęć, ale miał dziwne wrażenie, że zemdlałaby, jeszcze zanim zdążyłby wypowiedzieć formułę.

Na rozwidleniu dróg skręcił w lewo, a ta niezbyt dobra decyzja poskutkowała zadrapaniami na jego dłoniach i twarzy, bo im dalej zagłębiał się w las, tym ścieżka robiła się coraz węższa, aż w końcu zniknęła całkowicie i Kai musiał przedzierać się przez leśne ostępy i kłujące zarośla. Hałasując, wabił kolejne upiory, a im więcej ich było, tym bardziej drżał z zimna i strachu.

Szedł już dłuższy czas, gdy las zaczął się przerzedzać. Kai bez zawahania przyśpieszył kroku. Pędem ruszył przed siebie i cudem wyhamował zatrzymując się na skraju urwiska. O mały włos – pomyślał.

Ze spowitego mgłą kanionu, otulonego srebrzystą poświatą księżyca, wyrastały potężne ostrosłupy skalnych bloków. Po przeciwnej stronie wznosiła się skalna ściana z majaczącym na jej tle przejściem, do którego prowadził stary, drewniany most. Cała konstrukcja nie wyglądała na stabilną, tym bardziej w nocy. W kilku deskach pojawiły się dziury, a liny sprawiały wrażenie mocno sfatygowanych. Cud, że to wszystko jeszcze nie spadło.

I. Kroniki Kalitoryjskie. Złota ArmiaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz