Piąty Baal cz. 2

110 14 2
                                    

Garbus miał iście diabelskie tempo, kilkukrotnie traciłem go z oczu za skalną półką, na upłazie czy za zakrętem zębatej kotliny. Stale się oddalał, acz nie na tyle, by mnie zgubić, a kiedy stawał się jedynie małą plamką na horyzoncie, przyspieszałem, aż rósł w mych oczach do rozmiarów dojrzałego owocu. Widziałem, jak się rozgląda w zamyśle przy obieraniu drogi, drapie po głowie długą ręką, słyszałem też echem, jak niesie się jego sapanie. Nie jestem może tropicielem, ale potrafię być za to uparty, utrzymałem więc kroku. Byliśmy tylko ja, on i muchy. 

Z wąwozu wyszliśmy po zboczu na równinę i cięliśmy ją marszem. Tu już nie mogłem się kryć, więc porzuciłem próby, wyszedłem ostentacyjnie na widok. Garbus wyraźnie się zaniepokoił, kiedy mnie dostrzegł, przyśpieszył jeszcze. Chciał mnie zgubić, czy może sprawdzał, jak długo wytrzymam siedzenie mu na ogonie, w każdym razie nie w smak mu było, by się ze mną witać. Spodobała mi się ta gra. Było w niej coś drapieżnego.

Nie obrócił się więcej do mnie, a ja jakoś nie miałem potrzeby, by go nawoływać czy zawracać. Gdzieś w końcu przecież musieliśmy dojść. Gryzła mnie ciekawość. Sam nie wiem, co planowałem, gdy już się spotkamy. Właściwie nic. Był po prostu jedynym elementem ruchu, jedynym, za czym mogłem podążyć, moim zającem, za którym pognałem. Któż wie, może mógł mi dać odpowiedzi na parę pytań. Na przykład: jak wrócić do domu?

Nadal nie miałem zamiaru wracać, co nie zmienia faktu, że kiedy już nabiorę na to ochoty, dobrze byłoby znać sposób. Pomyślałem, że ucieczka od Ojca była mimo wszystko nierozsądna. I tak nie mogłem niczego zmienić – wyrok zapadł, jeszcze nim się narodziłem.

To niesprawiedliwe.

Gdy droga wypadła nam pod górę, słońce (szare, jak wszystko w tej krainie) stało w połowie nieboskłonu. Mijałem krzewy, którym nie umiałem dać nazwy (być może wcale nazwy jeszcze nie miały), ostre i brzydkie, a także kwiaty bez barw. Nie byłem w stanie określić pory roku. Ciepła jesień. Chłodna wiosna. Wciąż nie widziałem ptaków i poczułem, że to zły znak. Ongiś miałem wśród ptaków przyjaciół. Ongiś ptaki oddawały chętnie swe mięso.

Gdy schodziliśmy w dół, robiło się ciemno. Tym ciemniej, że nie było księżyca. Garbus kluczył, już nie tropił, a tylko był tropiony, uciekał jak ścigana sarna. Zrozumiałem, że zależy mu wyłącznie na zgubieniu mojej osoby. Czy powinien był się mnie bać? Nie wiem. Raczej nie wyglądam strasznie.

W końcu mu się udało. Zniknął. Nie mogłem dać wiary. Zapadł w rzadkim lesie na końcu grzędy, między powykręcanymi, sękatymi konarami. Być może kierował się tam od początku. Być może prowadził mnie w pułapkę. 

Jak powiedziałem, nie jestem tropicielem. Poczułem się zresztą znużony i nagle zapragnąłem wracać. Irracjonalna myśl – nie miałem dokąd. Zostało tylko iść naprzód, kierunek jak każdy.

Nie miałem miecza, nie miałem niczego, poza paroma nieprzyjemnymi myślami.

Wkroczyłem w las o zmroku. Nie boję się ciemności.

Angelion - Piąty Baal i inne opowieściOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz