Metalowy pręt w moich trzewiach uniemożliwia oddech. Ostatni dech łykam. Bezdech; naiwności wdech. Czuję się tak desperacko i bezsilnie.
Błagam, niech ktoś mnie zrozumie albo (co gorsza) pokocha.
Chcę wrzeszczeć, wybijać szyby, z impetem rzucać się na ścianę, zrzucać z biurka wszystkie książki (moje skarbnice, które w obliczu ataku tak wielu bodźców nie mogą nic). Chcę zerwać żyrandol, roztrzaskać wszystkie żarówki, pogrążyć się w ciemności i wyć; upaść w niekończącej się kakofonii i skomleć do utraty głosu. Pozbawiona sił wszelakich, przeczołgać się na balkon i pozwolić ostremu powietrzu smagnąć spoconą od wysiłku twarz.
Prawda jest taka, że nawet tego nie mogę. Nie uchwycę nawet tej najmniejszej, człowieczej ulgi. Plątać się będę w labiryncie niespełnienia, celowo nie ciągnąc za sobą żadnego sznurka. W miejscu, którym jestem, nie ma dobrych i złych dróg. Jest tylko próżnia, nieskończoność, dysharmonia. Nie ma więc początku, a ja nie zmierzam do końca. Jedyne, czego szukam do ciepłej dłoni wsuniętej delikatnie w moją.
CZYTASZ
Bez oklasków
Short StoryNie wiem, czy to wciąż opowiadanie, czy jeszcze strzępki zmarniałych słów, które chciałyby ułożyć się w całość. Nie lubię mówić, więc chcę napisać o kimś, kto był dla mnie ważny, ale nie wiem, kim jest po tym jak zmarniał w ścianach szpitala psychia...