Rozdział 32

1.7K 110 20
                                    

Rano, Mihrimah

Ciemny, zimny loch, w którym nigdy nie miałam się znaleźć. Brudna, pognieciona suknia, jaka nie jest mnie godna. Suchy chleb i szklanka wody - to nie jedzenie na miarę sułtanki. Co jednak z mego szlachetnego urodzenia, gdy nikt nie przychodzi na ratunek? Łzy przestały płynąć, nie miałam siły płakać. Beznamiętnie wpatrywałam się w swego ukochanego, który od wielu godzin pozostawał nieprzytomny. Nie potrafiłam określić ile czasu minęło od momentu spotkania z Rustemem, ale dawno powinien się obudzić. Co jeśli podano mu zbyt wiele środka nasennego? Jeżeli więcej nie ujrzę głębi jego oczu, nie usłyszę głosu, który dawał mi ukojenie?

Modliłam się, tylko tyle mi pozostało. Błagałam, aby Bóg wysłuchał mojej prośby, uwolnił nas z tego więzienia. W pomieszczeniu nie było okien, przez co nawet nie mogłam określić pory dnia. Przypuszczałam, że nastał już świt, więc zapewne lada moment pojawi się nasz oprawca.

- Wróć do mnie - wyszeptałam. - Wróć...

Wtedy stało się coś nieoczekiwanego, bynajmniej dla mnie, bo powoli traciłam wiarę, że coś się zmieni. Bali bey poruszył się lekko, by następnie uchylić powieki. Odetchnęłam z ulgą, przynajmniej się ocknął, to dodało mi otuchy.

- Mihrimah? - Zmarszczył brwi rozglądając się dookoła. - Co się dzieje? Gdzie jesteśmy?

- To długa historia - przyznałam, wzdychając cicho. - To sprawka Rustema, widocznie chce się zemścić za ten rozwód - dodałam, bo doszłam do takiego wniosku w wyniku długotrwałych rozmyśleń.

- Nic ci nie jest? - Zapytał z troską, a kiedy zaprzeczyłam, kontynuował. - Zapłaci za wszystko, obiecuję. - Przytulił mnie mocno, co wbrew panującej atmosfery, wywołało u mnie delikatny uśmiech.

- Sułtan się dowie, pomoże nam - odparłam chcąc podnieść na duchu zarówno siebie jak i jego.

- O nic się nie martw, znajdę sposób, żeby nas stąd wydostać - zapewnił głaszcząc mnie po włosach, co wydało mi się naprawdę słodkie.

Ta chwila względnego spokoju nie trwała długo, albowiem tak, jak się spodziewałam, wielki wezyr przypomniał sobie o tym, że ma przyjść. Klucz zazgrzytał w zamku, otwierając solidne, metalowe drzwi. Do środka wszedł nie kto inny jak Rustem pasza, syn świniopasa, który beze mnie i mojej matki całą swoją marną egzystencję spędziłby w stajni, opiekując się moim koniem.

- Wasza miłość jest tak urocza, że aż mi was szkoda - zadrwił, uśmiechając się chytrze.

- Czego chcesz? - odezwał się szambelan.

- Och, spokojnie, na razie nic wam nie grozi - zapewnił. - Musicie zniknąć na pewien czas, zobaczymy, co dalej.

- Po co to robisz? Z kim działasz? - Tym razem ja się wtrąciłam, zupełnie nie rozumiejąc motywu działania paszy.

- Dowiecie się niebawem. Tymczasem wybaczcie, muszę wracać do swoich obowiązków - stwierdził odwracając się, aby opuścić piwnicę.

To był dosłownie ułamek sekundy. Wrota zostały otwarte, a ja poderwałam się i biegiem ruszyłam przed siebie, tym samym popychając Rustema, tak, że stracił równowagę i podparł się ściany. To była moja szansa, musiałam tylko dobrze ją wykorzystać. Minęłam strażników, którzy byli tak zaskoczeni, że nie zareagowali.

I udałoby mi się, gdyby nie jeden człowiek, którzy pokrzyżował moje plany. Będąc już przy schodach wpadłam na Mahmuda, prawą rękę mojego byłego męża. Podniosłam na niego wystraszone spojrzenie, mając lichą nadzieję, że przybył mi na ratunek. On natomiast skłonił się, co było zupełnie niedorzeczne biorąc pod uwagę jego kolejny krok. Złapał mnie za nadgarstki i gwałtownie pociągnął w stronę celi. Ten ukłon to pewnie kwestia przyzwyczajenia pomyślałam, jakby to było coś ważnego, ale musiałam czymś zająć myśli, inaczej bym zwariowała.

Tysiąc Łez ✔️Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz