Rozdział 2

844 112 28
                                    




Ostatnie pożegnanie z jedyną osobą, która zainteresowała się moim wyjazdem, było ciche, ale nie chciałem by takie było. W sumie chyba nikt się tak nie żegna jak odchodzi się na zawsze. Znałem ją od roku, a jedyne co sobie powiedzieliśmy to "pa". Nic więcej.

Trzymając sportową torbę w ręce podszedłem do jedynego, nowego i nigdy wcześniej nie widzianego samochodu na parkingu tuż przy blado-szarym budynku. Czerwony lakier wybijał się przy monochromatycznym tle, jakie tworzył sierociniec, asfalt i drzewa pozbawione liści. Carmen ostatni raz spojrzała się w lusterko nad kierownicą i wyszła z samochodu. Rzuciła szminkę na skrzynkę rozdzielczą.

— Gotowy? — zapytała z uśmiechem, na nowo pomalowanych na fuksję, ustach. Wystukała coś na telefonie i podeszła do mnie jak gdyby nigdy nic. Przeszły mną dreszcze gdy przeciągnęła dłoń po moim ramieniu w pocieszającym geście. Nie wiedziałem jak się zachować. — Wsiadaj, schowam twoje bagaże i możemy jechać. — powiedziała rozentuzjazmowana. Nie czekając na moją reakcje, prawie wyrwała mi z rąk torbę i położyła ją na ziemi obok bagażnika.

— Wsiadaj, wsiadaj — powiedziała, siłując się z kluczami i zamkiem. Bez większego wyboru, wsiadłem do pojazdu. Carmen weszła, z cichym westchnięciem do auta i szybko wyjechała z terenu sierocińca.

Patrząc na szary budynek w lusterku samochodu przypomniały mi się wszystkie dobre rzeczy z nim związane. Ogarnął mnie smutek, jakby na złość, jakby mój organizm chciał w tej chwili otworzyć drzwi jadącego samochodu, wybiec i wrócić do tego budynku. Aż zaparło mi dech.

Nie zrozumiałem tego uczucia. W ogóle nie zrozumiałem tego że tak się przejąłem. Jakby wyjazd otworzył mi oczy, dał zdolność do odczuwania. Tak, to było dziwne.

Dziwnym też było to, że moja siostra wraca po sześciu latach, a przynajmniej kobieta, która się za nią uważa i każdy jej wierzy, że to rzeczywiście ona. Cały czas miała przyklejony uśmiech do twarzy, jakby nie umiała wyrażać żadnej emocji, prócz szczęścia. Patrzyła z roztargnieniem wszędzie, średnio zwracając uwagę na drogę. Na szczęście nie wjechaliśmy na autostradę między stanową. Może pożyję jeszcze trochę, pomyślałem.

— Zawsze jesteś taki spięty? — Zaśmiała się blondynka. Gdy prowadziła, siedziała zgarbiona i starała się patrzeć na drogę, ale jej wzrok wędrował cały czas na mnie.

Nawet nie wzruszyłem ramionami.

— Tak się cieszę, że w końcu jesteśmy razem — powiedziała z uśmiechem. Ona cały czas mówiła coś z uśmiechem! — Mam nadzieję że ci się spodoba. Charles sam kupował meble do twojego pokoju. Powiedział, że dla mnie to też ma być niespodzianka, więc nie zaglądałam tam jeszcze.

Wydałem z siebie ciche "aha", by nie było że jestem niemową, co minęło się trochę z celem. Carmen zmarszczyła brwi, a z jej ust zniknął uśmiech. Chyba wyszedłem na gbura.

Nie odzywałem się do Carmen przez całą odbytą podróż. Nie wiedziałem co miałbym jej powiedzieć. "Nawet nie wierzę, że jesteś moją siostrą, ale pojechałem z tobą bo nie chciałem gnić w tym zapchlonym Wisconsin". Mimo iż było to szczere, obudziły się we mnie maniery i takt, które nakazywały mi tego nie mówić. Wolałem siedzieć cicho, aż do Milwaukee.

Po półgodzinnej jeździe,dotarliśmy do, jak głosiła informacja przy granicy, "Największego miasta stanu Wisconsin, Millioke*".

— Musimy oddać samochód do wypożyczalni. — Wskazała na biały, niski budynek, stojący obok lotniska. Zaparkowała jednym kołem na krawężniku. Nie chciałem być aż tak niemiły, ale byłem sceptycznie nastawiony do jej umiejętności jazdy, a zwłaszcza parkowania. Spojrzała na zegarek.

Porzuciła mnieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz