Pov.Harry
Obudziłem się bez krzyku.
Nie z bólem, jak bywało przez ostatnie jedenaście lat. Nie z dusznością, przerażeniem czy napięciem ścięgien, jak wtedy, gdy śniło mi się coś złego. Obudziłem się po prostu... spokojnie.
Cisza była inna niż zwykle. Głębsza. Gdy otworzyłem oczy, ciemność skrytki pod schodami zdawała się bardziej znajoma niż kiedykolwiek – ale i zupełnie nowa. Przeciągnąłem palcami po przedramieniu.
Skóra była gładka. Bez blizn.
Serce biło równo. Płuca napełniały się powietrzem bez szarpania. Ciało, choć dziecięce, było silne. Odżywione. Zdrowe.
Śmierć dotrzymała obietnicy.
Usiadłem powoli na cienkim materacu, który już nie wbijał się tak dotkliwie w żebra. Długo patrzyłem na swoje dłonie, poruszałem palcami, badałem, jak łatwo się składają, jak giętkie są stawy. Wszystko było... moje, ale nowe. Nie zniszczone.
Na podłodze, pod stertą zużytych skarpet, leżała różdżka.
Nie ta z Ollivandera.
Moja. Ta prawdziwa.
Wziąłem ją w dłoń – ciężar, ciepło, subtelne mrowienie magii... To był dowód. To wszystko było prawdziwe. To się naprawdę stało. Gra się rozpoczęła.
Petunia zawołała mnie do kuchni z tym samym tonem, co zawsze: suchym, rozkazującym.
– „Do roboty, chłopcze."
Wyszedłem bez słowa. Vernon siedział przy stole, jak zwykle z gazetą, jakby jego dzień miał sens dopiero wtedy, gdy mógł komuś coś narzucić.
Ale dziś nie było krzyków. Nie było popychania, marszu z opuszczonym wzrokiem.
Usiadłem przy stole i patrzyłem mu prosto w oczy.
Zamarł.
Petunia rzuciła mi spojrzenie. Nie wrogie. Ostrożne.
Jakby próbowała ocenić, co się zmieniło.
Nie odezwałem się. Jadłem spokojnie. W myślach: "Nie boję się was. Już nigdy."
To oni nie wiedzieli, kim jestem. Kim się stałem. Dla nich byłem tylko dzieckiem – może trochę dziwnym, może zamkniętym w sobie, ale nie więcej. A ja... miałem w głowie wspomnienia dwóch żyć. I to drugie dopiero się zaczynało.
Z każdym dniem coraz mniej udawałem, że ich się boję.
Pierwszego dnia nie przyszedł. Drugiego – cisza. Trzeciego – Vernon zaczął wyrywać mi spod poduszki pościel, szukając czegoś, co mógłbym ukrywać.
Uśmiechnąłem się tylko uprzejmie. Nic nie mówiłem. Wewnątrz już wiedziałem, że to on się boi.
Czwartego dnia przez komin wpadła sowa. Przebiła się przez popiół i kurz, wylądowała prosto na stole i rzuciła kopertę przed siebie.
Harry James Potter,
Skrytka pod schodami,
Dom państwa Dursleyów.
Vernon chwycił ją pierwszy.
Zerwałem się błyskawicznie, wyciągając rękę.
Nasze palce się spotkały. Spojrzał mi w oczy. W moich nie było dziecięcej uległości.
Była cisza. I ostrze.
Zabrałem list. Odwróciłem się i wróciłem do skrytki. Za drzwiami dopiero pozwoliłem sobie na cień uśmiechu.
CZYTASZ
Harry Potter Echo Cieni
Fanfiction|Zawieszone| Harry Potter umiera... ale to nie koniec. W miejscu poza czasem czekają na niego zmarli - bliscy, wrogowie... i prawda, która nigdy nie miała wyjść na jaw. Śmierć daje mu wybór: jedna dusza może wrócić z nim do przeszłości. Harry wybier...
