12.

182 13 3
                                        

Bluza była za duża.
Rękawy sięgały Kaiowi za palce, a kaptur prawie zakrywał oczy.
Ale nosił ją.
Najpierw tylko nocą.
Potem cały dzień.

Noah nic nie powiedział, gdy ją pierwszy raz zobaczył na Kaiu.
Tylko się uśmiechnął. Tak… ledwo. Jakby bał się, że uśmiech spłoszy wszystko.

Kai też nic nie mówił.
Ale nie trzeba było.
Bo ta bluza pachniała różą.
A Kai przestał się bać tego zapachu.

Jednego dnia Noah wszedł do kuchni i zamarł.
Kai jadł.
Nie tylko suchy chleb.
Nie tylko jabłko.

To były naleśniki.
Z odrobiną syropu.

I… zjadł dwa.

Nie wymiotował.
Nie przepraszał.
Nie chował talerza.

Po prostu zjadł.
A potem spojrzał przez okno, jakby nic się nie stało.

Ale dla Noaha — to był cud.

---

Zaczęło się od małego szkicu.
Długopis, rogi zeszytu, coś przy obiedzie.
Noah zauważył, ale nie komentował.

A potem pojawiła się farba.

W salonie, na ścianie — starej, niepomalowanej, której Noah i tak nigdy nie lubił — pojawił się obraz.

Niewielki, ale żywy.
Z prawej strony: czarna porzeczka. Malowana plamami, jakby ktoś płakał farbą.
Z lewej: róża. Niedoskonała, jakby bała się rozkwitnąć.

Między nimi — biała przestrzeń.
Ale jak się dobrze spojrzało, tam były cienkie nitki.
Jak pajęczyna.
Jak coś, co łączy, ale nie trzyma na siłę.

Noah patrzył długo.
I nic nie mówił.
Bo nie trzeba było.

Kai stał obok.
W tej wielkiej bluzie.
Z pędzlem w ręku.

W końcu odwrócił się.

Spojrzał na Noaha.
Prosto.
Bez uciekania wzrokiem.

I powiedział tylko jedno słowo:

— Dziękuję.

Cicho.
Ale nie nieśmiało.

Tak, jakby to było „dziękuję, że nie pytałeś”,
„dziękuję, że byłeś”,
„dziękuję, że nie odszedłeś, kiedy nie mówiłem nic przez tydzień”.

Noah nie odpowiedział.
Tylko podszedł do ściany.
I dołożył jedną kroplę farby.
Małą. Niewidoczną.

Czarną.
Ale miała w sobie czerwony połysk.

Nie nazwali jej.
Ale obaj wiedzieli, że to był ich kolor.

Tego wieczoru Kai nie zamknął drzwi do pokoju.
Nie całkiem.

I to też coś znaczyło.

3am (LGBTQ+) Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz