Rozdział 26

9.2K 417 149
                                        

150 gwiazdeczek + 35 komentarzy –> NEXT ROZDZIAŁ
── .✦

Dobra, mam do was ultra ważne pytanie. Bo wiecie, na początku myślałam, że Adored to taki luźny projekcik for fun, ale teraz serio muszę to wiedzieć... CHCECIE ADORED NA PAPIERZE?!

I przy okazji – 100K?! Co tu się odwaliło?! Dwa miesiące i dziewięć dni temu Adored jeszcze raczkowało, a teraz? Teraz już pełnoprawny gigant! Dzięki wam, kochani, jesteście najlepsi!

── .✦

Miłego czytania!

Aslan

​Nazajutrz wiedziałem, że muszę zamknąć pewien rozdział.
Nie dlatego, że czas leczy rany — bo nie leczy. Nie dlatego, że ktoś mi to kazał, ani że nadszedł jakiś symboliczny moment. Po prostu poczułem, że dłużej już nie dam rady z tym żyć, z tym ciężarem. Ten rozdział wisiał nade mną zbyt długo, jak cień, który nie znika nawet przy największym słońcu. Nosiłem go w sobie codziennie — jak milczący wyrzut sumienia. Jak zaciśniętą pięść w środku klatki piersiowej.

Wsiedliśmy z Corinne do auta i ruszyliśmy do Richmond.
Nie padło między nami ani jedno słowo, ale nie było takiej potrzeby. Milczenie między nami nie było ciężkie — było zrozumieniem. Cisza, w której każde westchnienie znaczyło więcej niż zdanie. Ona wiedziała, dokąd jedziemy. I mimo tego — mimo tego wszystkiego, co niosła ta podróż — była obok. Po prostu. Bez pytań. Bez oczekiwań. Jej obecność była jak ciepło dłoni w zimny poranek — nie rozwiązywała niczego, ale pozwalała przetrwać.

Zatrzymaliśmy się przy bramie cmentarza, gdzie została pochowana Eva Rose.
To miejsce wciąż było takie samo, jak w mojej pamięci — żeliwna brama z rdzą na zawiasach, ścieżka wysypana żwirem, który chrzęścił pod butami jak tłumione łzy. Zanim wysiadłem z auta, przez chwilę się zawahałem.
Może to był strach. A może wstyd. Albo jedno i drugie — splecione razem w ciasny supeł tuż pod mostkiem.
I wtedy poczułem jej dłoń — ciepłą, delikatną, pewną. Dotknęła mojej tak, jakby chciała powiedzieć: „Nie musisz być w tym sam."
Ten jeden gest miał w sobie więcej znaczenia niż jakiekolwiek słowa.

Złapałem ją mocno i ruszyliśmy w ciszy.
Wiedziałem, gdzie jest grób Evy. Nie sposób było go nie zauważyć.
Był kolorowy — aż za bardzo, jak na miejsce śmierci. Setki pluszaków siedzących rzędem jak milczący świadkowie, kolorowe znicze, rysunki dziecięcą ręką malowane z krzywym serduszkiem i wyblakłym słońcem. I jakaś rozpacz — taka, która mimo upływu czasu wciąż wisiała w powietrzu, jakby ziemia nie potrafiła oddychać po tym, co się tu wydarzyło.

Zatrzymałem się przed płytą. Po raz pierwszy od półtora roku.
– To tutaj – powiedziałem cicho, bardziej do siebie niż do niej. Głos mi się załamał i wstydziłem się tego, ale nie mogłem już nic ukrywać.

Patrzyłem na marmur, a serce waliło mi jak młot.
Wiedziałem, że powinienem był tu być dawno temu. Że moja nieobecność przez tyle miesięcy była jak drugie opuszczenie. Ale nie potrafiłem. Nie miałem w sobie siły. A może odwagi.
Może po prostu nie chciałem spojrzeć prawdzie w oczy. Bo prawda bolała.

– Już dobrze – szepnęła Corinne, nachylając się do mojego ucha. – Jestem przy tobie.

Postawiliśmy znicz.
Przykucnąłem i przez chwilę wpatrywałem się w jej imię. Eva Rose.
Tak krótkie. Tak niewinne. Tak bolesne.
Minęło półtora roku, a ja nadal nie potrafiłem o tym mówić. Nadal nie potrafiłem wybaczyć sobie tego, że wtedy nie zareagowałem. Że pozwoliłem, by Layla manipulowała nami wszystkimi — mną, Evą, całą tą sytuacją.
Ale prawda była jeszcze trudniejsza — to nie tylko Layla.
Ja też byłem częścią tej tragedii.
Moim tchórzostwem. Moim milczeniem. Moją zgodą.
Swoim brakiem decyzji też ją zawiodłem.

To się nigdy nie zmieni.
Nie ma na to usprawiedliwienia. Nie ma ulgi. Nie ma przebaczenia, które przywróciłoby ją do życia.

– Przepraszam – wyszeptałem, klękając i stawiając znicz. Głos mi się łamał z każdym słowem. – Wiem, że nie cofnę czasu. Ale chcę, żebyś wiedziała... ja też ponoszę winę. Nie tylko Layla. Ja też zawiodłem. I zawsze będę to pamiętał.

Łzy same napłynęły do oczu.
Nie gwałtownie. Nie wybuchowo.
Cicho. Jakby od środka. Jakby serce krwawiło, a krew płynęła przez oczy.

Corinne uklękła obok mnie i oparła głowę o moje ramię. Nie mówiła nic.
Nie musiała.
Jej obecność była wszystkim. Była jak kotwica w czasie burzy.

Po dłuższej chwili wstałem.
Spojrzałem na grób jeszcze raz.
Nie poczułem ulgi. Nie oczekiwałem katharsis.
Ale coś się we mnie domknęło. Jakby drzwi, które od dawna trzaskały na wietrze, w końcu się zamknęły.

– Dziękuję, że tu ze mną jesteś – powiedziałem cicho do Corinne.

– Nigdzie się nie wybieram – odpowiedziała spokojnie, z taką siłą, która nie potrzebowała podniesionego głosu.
I wtedy zrozumiałem, że choć nie da się naprawić przeszłości, można zrobić wszystko, by nie powtórzyć tych samych błędów.

Corinne położyła rękę na moim ramieniu.
Bez słów. Bez dramatyzmu. Po prostu była.
Mocna. Cicha. Wystarczająca.

Stałem tam jeszcze chwilę.
Nie po to, by coś zmienić — bo nic już nie mogło się zmienić.
Stałem, by w końcu wziąć odpowiedzialność.
I by się z nią pożegnać.

Kiedy odchodziliśmy, nie czułem ulgi.
Ale czułem coś innego. Coś trudnego do nazwania.
Może to była odwaga. A może po prostu spokój.

Bo w końcu się z tym zmierzyłem. W końcu spojrzałem temu w oczy.

I nie byłem w tym sam.

── .✦

Jak się podoba rozdział? 🩵

150 gwiazdeczek + 35 komentarzy –> NEXT ROZDZIAŁ
── .✦

Do następnego!
Valeri! <3

Adored [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz