Rozdział 14

1.2K 165 14
                                    

Siedzę na ławce przed szpitalem, w dłoni trzymam już drugiego papierosa, a zimny wiatr owiewa mi twarz. Zaciągam się głęboko, chociaż sam nie jestem pewien, po co to robię. Papieros smakuje gorzko, inaczej niż kiedyś. Przez chwilę obserwuję, jak cienka smużka dymu unosi się w powietrze, rozwiewana przez wiatr. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że ostatni raz paliłem w Singapurze. Tamtejsze upalne dni wydają się teraz tak odległe, jakby należały do innego życia.

Obracam papierosa w palcach, przyglądając się żarowi, który powoli się tli. W głowie krążą myśli, wszystkie splątane i chaotyczne. Skoro potrafiłem przetrwać te ostatnie dni pełne stresu bez papierosów, to może... powinienem rzucić to w cholerę. Keira od dawna o to prosiła, a ja zawsze znajdowałem jakieś wymówki. „Jeszcze nie teraz", „Zacznę jutro". Teraz te wymówki wydają się śmieszne, puste. Może nadszedł czas, żeby faktycznie coś zmienić.
Krzywię się na samą myśl, że moje dziecko mogłoby kiedyś czuć ode mnie ten zapach. Wdychać dym, który roztacza wokół siebie. Ten gryzący, ostry zapach, którego Keira nie znosiła. Zawsze mówiła, że to trucizna – nie tylko dla mnie, ale dla wszystkich wokół.
Patrzę na końcówkę papierosa, jakby miał odpowiedzieć na pytania, których nie potrafię sformułować. Gaszę go w popielniczce z mocniejszym niż zwykle naciskiem, jakbym chciał zakończyć coś więcej niż tylko ten jeden papieros. W tym samym momencie dołącza do niego cała paczka, jeszcze niemal pełna, i zapalniczka. Patrzę na nie przez chwilę, zanim odwracam wzrok.

 
– Bardzo dobra decyzja – słyszę za plecami, a głos, który ma w sobie coś uspokajającego. Odwracam się i dostrzegam psychiatrę wchodzącego do szpitala. Jego spokojna postawa, z wyprostowanymi ramionami i łagodnym uśmiechem, sprawia, że czuję się nieco bardziej pewny siebie.
– Mam nadzieję – odpowiadam, starając się brzmieć swobodnie, chociaż w moim głosie słychać delikatne drżenie. – Chciałem z panem porozmawiać.
– Zapraszam na trzecie piętro – mówi, gestykulując z pewnością, jakby ta rozmowa była częścią jego codzienności. – Za piętnaście minut do pana dołączę, muszę jeszcze zobaczyć jednego pacjenta.
– Dziękuję, doceniam to – mówię, a w moim tonie brzmi szczerość. – Chcę omówić kilka spraw dotyczących... mojej żony.

 
Ostatni raz rzucam okiem na porzuconą paczkę papierosów, jakby miała w sobie odpowiedzi, których tak desperacko szukam. Nic z tego. Wzdycham ciężko, odwracam się i przekraczam próg budynku. W środku panuje duszna cisza, której nie potrafię strawić. Każdy krok odbija się echem, jakby sam budynek wiedział, że nie jestem gotów na to, co zaraz usłyszę.

 
– Rozumiem, że dowiedział się pan czegoś, panie Sullivan? – głos lekarza brzmi rzeczowo, niemal bezlitośnie. Zaczyna od razu od sedna, jakby każda sekunda miała dla niego wagę złota.

Czuję, jak napięcie zaciska mi gardło. Próbuję zebrać myśli, ale w mojej głowie panuje chaos.

 
– Tak, doktorze... – urywam, szukając jego nazwiska. Kręcę się niespokojnie, bo za nic nie mogę sobie przypomnieć, jak się nazywa. Przełykam ślinę i spoglądam na niego z wyraźnym zmieszaniem. – Przepraszam, nie pamiętam pańskiego nazwiska. W sumie... niewiele pamiętam z tamtego dnia.

 
Lekarz unosi brew, ale nie okazuje zniecierpliwienia. Spogląda na mnie, jakby widział już wielu takich jak ja – zagubionych, zdezorientowanych.

 
– Nic nie szkodzi – mówi spokojnie. – Matthew Goldberg. Z czym pan do mnie przychodzi?
Milknę. Patrzę na niego bezradnie, a słowa, które ułożyłem w głowie, nagle znikają. Czuję, jak coś mnie paraliżuje, jakby jakiś wewnętrzny mur wyrósł między mną a zdaniami, które chciałbym wypowiedzieć. Otwieram usta, lecz nie wydobywa się z nich ani dźwięk.
Doktor Goldberg czeka, ale jego cierpliwość wydaje się nieskończona. W jego spojrzeniu nie ma oceny, tylko delikatna zachęta, jakby wiedział, że wcześniej czy później znajdę w sobie siłę, by mówić.

 
Zaciskam pięści, próbując zebrać resztki odwagi, choć w moim wnętrzu wszystko się trzęsie. Wydaje się, że jedno słowo może rozbić mnie na kawałki, ale to właśnie one muszą zostać wypowiedziane, choć każdy kolejny dźwięk wydaje się być brzemieniem, ciężarem niemal nie do uniesienia. To tylko kilka słów. Zwyczajne zdania. A jednak czuję, jak te proste frazy ważą więcej niż cokolwiek, co kiedykolwiek musiałem powiedzieć. Każde z nich jest jak nóż w moim wnętrzu, a ja ledwo oddycham pod ich ciężarem. W końcu, nie mogąc już dłużej tego dusić, pękam.

 
– Moja żona... próbowała zabić siebie i nasze nienarodzone dziecko... – zaczynam, a mój głos jest ledwo słyszalny, drżący. Czuję, jak ból dławi mnie, a każda sylaba wyrywa się z trudem. – Na grobie naszego pierwszego dziecka. Dziecka, o którym nawet nie wiedziałem...
Słowa wiszą w powietrzu, wypełniając ciszę, która zdaje się ciążyć jeszcze bardziej. Patrzę na twarz lekarza, widząc, jak na chwilę traci panowanie nad wyrazem twarzy. Szok maluje się w jego oczach, choć próbuje to ukryć, ukryć emocje, które w tej chwili muszą go przytłaczać, podobnie jak mnie. Ale ja już nie mogę tego zatrzymać. Wyrzucam z siebie wszystko, bez chwili zastanowienia, jakby każda sekunda ciszy mogła mnie udusić.

 
– Dowiedziałem się wszystkiego... w ciągu tych kilku dni. O tym, że była w ciąży wcześniej. O tym, że Amelia, nasza córka, urodziła się przedwcześnie... Że ukrywała to przede mną przez te wszystkie lata. – Słowa wypływają z moich ust, a ja nie potrafię ich zatrzymać, nawet gdy ból rozdziera mnie od środka. – Że jej grób jest w naszym ogrodzie. Tam, gdzie ona spędzała większość czasu a byłem niczego nieświadomy. Że wszyscy wiedzieli, wszyscy, oprócz mnie. I że to wszystko... to wszystko przeze mnie.

 
Zatrzymuję się, czując, jak słowa łamią się w moim gardle, jak gdyby mój głos sam walczył ze mną, odmawiając wypowiedzenia tego, co czuję.

 
– Nie potrafiłem jej uratować. Ani jej, ani naszych dzieci. – Głos mi się łamie, a łzy napływają do oczu, choć wciąż jeszcze trzymam je na wodzy. – Kiedy wracałem do domu, a ona... ona odgrywała ten cholerny teatr. Udawała, że wszystko jest w porządku. Nigdy, ani razu, nie skarżyła się, nie powiedziała, że coś jest nie tak. A ja... – Czuję, jak dłonie drżą, a pięści zaciskają się tak mocno, że niemal czuję, jak paznokcie wbijają mi się w skórę. – Byłem zbyt ślepy. Zbyt głupi, żeby to zobaczyć.

 
Nagle wszystkie uczucia, które próbowałem tłumić, wypływają na powierzchnię. Gniew, wściekłość, rozpacz – wszystko to miesza się ze sobą, tworząc wir, który mnie pochłania. Oddycham szybko, próbując złapać powietrze, ale każdy oddech wydaje się być za płytki, niewystarczający.

 
– Że to wszystko przeze mnie... Że to ja zawiodłem. Nie mogłem jej uratować, nie mogłem jej pomóc. A ona wolała umrzeć, niż walczyć. Wolała umrzeć, niż dać życie naszemu drugiemu dziecku. Bo nie widziała innej drogi. – Mówię, a moje słowa są coraz bardziej chaotyczne, jakbym wyrzucał z siebie wszystko, co zalegało w moim sercu przez te wszystkie dni. – Kocham ją... ale jednocześnie jej nienawidzę. Nienawidzę za to, co zrobiła. Jak mogła mnie zostawić z tym wszystkim? Jak mogła odejść, bez walki, bez choćby próby? Ale jeszcze bardziej... – Głos załamuje się, a moje dłonie drżą coraz mocniej. – Nienawidzę siebie.
Mówię to w końcu. To, co dusi mnie najbardziej. Cała nienawiść, cały ból, który kumuluje się we mnie od środka.

 
– Keira... Keira się nie obudzi – szepczę, ledwo kontrolując swoje emocje. – Bo nie ma po co. Gdyby miała po co, nie próbowałaby się zabić. A ja... ja nic nie zrobiłem. – Łzy spływają mi po policzkach, choć nawet tego nie czuję. Nie mogę już ich powstrzymać, nie mogę powstrzymać tego, co mnie pochłania. – Niczego nie zauważyłem. Byłem ślepy. Wracałem do domu, a ona udawała, że wszystko jest w porządku. I była w tym tak dobra, tak przekonująca, że ja, głupi, uwierzyłem. Nie widziałem, że ona umierała każdego dnia, a ja po prostu stałem obok. Bezużyteczny.

 
Słowa wypływają z mojego wnętrza jak woda wylewająca się z pękającej tamy. Gniew, rozpacz, poczucie winy – wszystko wylewa się we mnie bez żadnego porządku, jakby mój umysł nie potrafił już tego dłużej kontrolować.

Wylałem z siebie wszystko. Strach, nienawiść, miłość, bezradność. Wszystko.

Milknę na chwilę, patrząc na swoje dłonie, które są zaciśnięte tak mocno, że ból staje się niemal fizyczny. Czuję, jak łzy spływają mi po twarzy, a moje ciało wydaje się nagle tak obce, jakbym nie należał już do siebie. 

******************************

Zapraszam na IG i TT :)

Tears of the soulOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz