O szóstej rano włączyło się radio, sygnalizując, że pora wstawać. Otworzyłam oczy, ale nie wykonałam żadnego ruchu, który mógłby wskazywać na to, że się podniosę. Spojrzałam na śpiącą na łóżku obok Aśkę. Zachowała się tak samo. Liczyła na cud. Liczyła, że zdarzy się coś, co sprawi, że nie będziemy musiały się podnieść. Śpiąca na trzecim łóżku w rzędzie Agnieszka wstała i zaczęła się ubierać. Ona nie miała wyboru. Chodziło przecież o jej pracę magisterską.
Agnieszka była na piątym roku zootechniki i pisała o zachowaniu klaczy w czasie porodu i tuż po nim. Przyjechała do Popielna, do zachowawczej hodowli konika polskiego, żeby prowadzić obserwacje. My, to znaczy Aśka, Marta i ja, byłyśmy dopiero na trzecim roku i przyjechałyśmy wspierać Agnieszkę – głównie duchowo. Ani w dzień, ani w nocy nie musiałyśmy siedzieć w stajni. W dzień była tam obsługa, a w nocy stróż i gdyby jakaś klacz zaczęła się źrebić, zawiadomiono by nas. Stróż kończył jednak pracę o szóstej, a stajenni zaczynali o siódmej i w czasie tej godziny musiałyśmy zajrzeć do stajni, żeby nie przegapić początku porodu. Porody mogły zacząć się w każdej chwili, bo trzy klacze przenosiły już ciąże. Chyba nie podobało się im, że są podglądane.
Marta nieprzytomnie rzuciła się na łóżku, choć jeszcze przed chwilą spała zupełnie spokojnie. Aśka i ja wciąż czekałyśmy na cud, z trudem utrzymując powieki w górze.
Poprzedniego dnia, jak wypuszczone z domu małolaty, do trzeciej w nocy grałyśmy ze stróżem w pokera na zapałki. Przegrałam dwie paczki, ale pocieszałam się myślą, że kto nie ma szczęścia w kartach, ten je ma w miłości.
Nieźle się też wyśmiałyśmy. Nie wiem, co nas śmieszyło. Po prostu było nam dobrze, bo byliśmy dobrymi ludźmi w pięknym miejscu. Śmiałam się może trochę histerycznie, ale szczerze. Potrzebowałam tego, po pięciu przepłakanych dniach. Zaczynał się czwartek, a w piątek w poprzednim tygodniu mój świat runął w gruzach. Dowiedziałam się, że mój chłopak najprawdopodobniej ma raka węzłów chłonnych. Więc jak miałam nie płakać? On był przecież tym jedynym mężczyzną, z którym chciałam spędzić całe życie. Wiedziałam to od ponad sześciu lat. Nie było jeszcze pełnej diagnozy, ale nie oszukiwałam się. Przeczytałam parę książek i obejrzałam parę filmów. Podejrzewałam, że to rak, zanim jeszcze poszedł do lekarza.
Właściwie powinnam była zostać z nim, a nie wyjeżdżać i cały czas czułam się z tego powodu winna, mimo, że on sam pozwolił mi jechać. Wiedział, że marzyłam o tym wyjeździe od września, gdy tylko się dowiedziałam, że coś takiego w ogóle będzie możliwe. Właśnie był kwiecień. Piotr jako student prawa wiedział też, czym są układy. Mój prodziekan zadzwonił do mnie do domu, proponując mi wyjazd do Popielna. To coś znaczyło. Nie mogłam odmówić. Zdarzyło się to w piątek. Wtedy też dowiedziałam się o chorobie Piotra. Stałam i tłukłam głową we framugę drzwi. Wszystko wydawało mi się bez sensu. Nie tak miało być.
– To która idzie ze mną? – spytała Agnieszka.
Spojrzałam na Aśkę. Ona spojrzała na mnie. Milczałyśmy obie.
– Ja już pójdę, bo one się nie ruszą! – rzuciła Marta gniewnie i jednym susem wyskoczyła z łóżka. To była cała ona. Dużo gderała, ale była naprawdę dobrą dziewczyną.
Wyszły, a myśmy zostały w łóżkach, wciąż walcząc z opadającymi powiekami. W myślach prosiłyśmy tylko, żeby klacze wstrzymały się dziś ze źrebieniem. Marzyłyśmy o tym, by móc spać dalej. Oczywiście, że wiedziałyśmy, że nie przyjechałyśmy do Popielna spać, ale w tamtej chwili senność była silniejsza, niż poczucie obowiązku.
Dziewczyn nie było z piętnaście minut. Źle to wróżyło, zwłaszcza, że do stajni było tylko kilka kroków.
– Chyba Bielinka będzie się źrebić – oznajmiła Agnieszka po powrocie, a ja pomyślałam: „Tylko nie to, ja nie wstanę." – Jest bardzo niespokojna, grzebie słomę. Zajrzymy do niej jeszcze za piętnaście minut – dodała.
CZYTASZ
Tęcza
Non-FictionWspomnienie z Instytutu Badawczego PAN w Popielnie zajmującego się zachowawczą hodowlą koników polskich. Studentka musi się zmierzyć z komplikacjami w czasie porodu - wodogłowie źrebaka, jak i z diagnozą, jaką usłyszał jej chłopak - nowotwór.
