Prawdziwa miłość jednak istnieje... Dość zaskakująca myśl, jak na mnie... Jasne, czytałam o takich rzeczach w książkach, ale szczerze? Nigdy nie spotkałam w życiu tak namacalnej formy jakże obcego mi uczucia. Do dzisiaj.
Bo właśnie dziś, w ostatni dzień roku szkolnego długo oczekiwany Odyseusz, to znaczy Robert Sokołowski zaskoczył moją kuzynkę, Elkę Górską, pod szkołą. Pojawił się niezapowiedziany z czerwoną różą w dłoniach, choć według mnie równie dobrze mógł tę różę trzymać w zębach. Ale czy w dłoniach, czy w zębach – efekt i tak był powalający. Wszyscy zbieraliśmy szczęki z chodnika.
Przez ostatnie miesiące to była największa korytarzowa plotka, bo choć moja kuzynka niczym specjalnym jakoś się nie wyróżniała, to jednak była w naszej społeczności kimś istotnym, a to przez fakt prowadzenia przez nią szkolnego radiowęzła. A jak jeszcze dodano do tego tę jej niezłomną wierność mitycznemu chłopakowi, którego nikt na oczy nie widział, to nikogo chyba nie zdziwi fakt, że się o tym gadało. Większość ludzi i tak w istnienie tego „chłopaka" nie wierzyła, a ja byłam najlepszym przykładem tej niewiary...
Nazywam się Oliwia Domańska, mam prawie osiemnaście lat i nie wierzę w miłość. Tak można by mi napisać na nagrobku. Oczywiście, w bardzo odległej przyszłości, bo nie zamierzam umierać w najbliższym czasie...
A co do tej całej miłości... Żeby była jasność! Miałam już paru chłopaków w życiu. Ale w żadnym z tych związków nie było mowy o tych żałosnych sentymentach, motylach w brzuchu czy totalnym ogłupieniu na punkcie jakiegoś faceta. Za bardzo sobie cenię niezależność, żeby podporządkowywać się komuś w imię nieracjonalnych uczuć. Znam swoją wartość i nie zamierzam szukać sobie chłopaka tylko po to, żeby coś sobie czy światu udowadniać.
Ale jak zdążyłam zauważyć, w przypadku Roberta i Elki chodziło o szczere uczucie, a nie usiłowanie dowartościowania się. Ten chłopak najwyraźniej świata nie widział poza moją kuzynką. W dodatku zdawał się być dość kumaty, bo sprytnie zaczął od wizyty u jej mamy, wręczył kwiaty i jeszcze obiecał odwieźć Elkę najpierw do domu, a dopiero potem porwać ją w świat. Ciocia Alicja po paru minutach była już całkowicie nim zauroczona.
To też dla mnie nowość, bo akurat moja mama nigdy nie lubiła moich chłopaków. Poza ostatnim. O tak, Roberta Tombaka lubiła chyba nawet bardziej niż ja. I w sumie szkoda, że okazał się ostatnim draniem. W dodatku zakochanym w Elce.
Stłumiłam westchnienie pełne irytacji.
Nadal drażniło mnie wspomnienie tej koszmarnej pomyłki życiowej. Elka jako jedyna przestrzegała mnie przed tym chłopakiem. Ale mnie się wydawało, że wiem lepiej. Ha, nawet uważałam się za lepszą, bo Robert wybrał mnie, a nie ją. Dopiero po paru tygodniach wyszło szydło z worka, a wtedy tak się wnerwiłam, że gdybym była żywiołem, zmiotłabym z powierzchni ziemi całe Zielone, w którym mieszkamy! I bynajmniej nie chodziło o złamane serce. Raczej o fakt, że zostałam poderwana tylko po to, żeby wzbudzić zazdrość w innej. I to w dodatku w mojej kuzynce!
– A w nosie go mam! – prychnęłam ze złością.
Jeszcze tego brakowało, żebym się zaczęła przejmować tym bubkiem! To już skończone. Skończone! Lepiej skupić się na przyszłości, jakkolwiek dziwnie miałaby się ułożyć.
Tyle, że nie miałam żadnych planów na przyszłość. A już na pewno nie miałam żadnych planów na podrywanie nowych facetów. O nie! Z nimi to tylko same kłopoty! Choćby taka Elka... Niby zakochana z wzajemnością, a przez cały rok usychała z tęsknoty za swoim chłopakiem. Przeszła chyba z jedną czy dwie załamki po drodze, bo choć mamiła wszystkich dookoła uśmiechem i swoim nieuleczalnym optymizmem, mnie nie oszukała – zbyt dobrze znałam się na przykrywaniu cierpienia dobrą miną. Miałam do tego aż za dużo okazji. Wystarczyło popatrzeć na własną mamę...
No dobra, przykład mojej mamy jest akurat słaby... Bo ona nosiła wszystkie nerwy na wierzchu. Nic nie przykrywała, tylko wybuchała na ojca z pretensjami, jak tylko raczył pojawić się w domu. A trzeba przyznać, że z czasem coraz rzadziej to robił. Przez wiele miesięcy nawet nie miałam do niego żalu. Też bym uciekała od tej tykającej bomby, jaką była matka.
Ostatnie lata jawiły mi się jako niekończące się pasmo awantur w naszym domu. Mama wielokrotnie robiła sceny zazdrości, a ojciec stanowczo wypierał się romansów. Do czasu, aż w końcu zażądał rozwodu. Potem okazało się, że to ta jego flądra wymusiła na nim tę decyzję, bo zaszła w ciążę i chciała ślubu. Sam pewnie nigdy by się na ten krok nie zdecydował. Przecież było mu dobrze – kochankę miał na wyłączność, podobnie jak ciepłe obiadki w domu.
Zbojkotowałam zarówno ślub ojca jak i narodziny przyrodniej siostry. Nie uznawałam tej rodziny. Najchętniej w ogóle bym o nich zapomniała, ale wówczas wytrąciłabym mamie główny powód uprzykrzania życia byłemu mężowi – czyli alimenty. Nie były nam one jakoś bardzo potrzebne, bo po rozwodzie i przeprowadzce do Zielonego mama znalazła pracę, nie przymierałyśmy głodem, miałyśmy gdzie mieszkać – głównie dzięki uprzejmości cioci Alicji i wujka Tomasza, którzy odstąpili nam dwa pokoje w swoim domu. Ale podejrzewałam, że te alimenty to taki cichy odwet mamy.
Ha, czyli charakter miałam po niej, choć w życiu bym tego o sobie nie powiedziała... Też preferowałam zimną zemstę. Najchętniej obrałabym za cel Tombaka, ale tuż po naszym zerwaniu w walentynki zapadł się pod ziemię i odebrał mi tę możliwość... Po prostu zniknął z mojego życia. Może i dobrze...
– Hej! Jest tam kto?! – Dobiegł mnie głos młodszej kuzynki, Jadzi.
– Jestem w kuchni! – odkrzyknęłam. – Poza tym pusto.
– Kurczę! Głodna jestem...
– Zrób sobie coś. Duża już jesteś... – Wzruszyłam ramionami. Jadzia miała już czternaście lat, powinna umieć się ogarnąć.
– Dobra, dobra... Możesz ze mnie zejść?
– To ty zaczęłaś.
– Zaraz przyjdzie Krzysiek... – mruknęła, a ja spojrzałam na nią wymownie. – Dobra, coś wymyślę... Może mama coś zostawiła... A tak w ogóle... To co to za bryka stoi przed domem? – rzuciła, zaglądając do lodówki.
– Bryka? – powtórzyłam nieuważnie. Skupiłam się na nalewaniu sobie do szklanki kolejnej porcji zimnej wody. Strasznie chciało mi się pić po wracaniu ze szkoły w tym upale. – A, Robert przyjechał do Elki.
– Jej chłopak?! – zdziwiła się Jadzia. – Serio? Wrócił?
– Wrócił. Jak inaczej by się tu wzięło jego auto?
– Skąd mam wiedzieć, że to jego auto?! Ktoś mógł z Krakowa przyjechać do taty w interesach, na przykład. Nie jestem jasnowidzem! – Obruszyła się.
– Fakt. – Przytaknęłam życzliwie. – Ale to chłopak Elki. Gadałam z nim, więc jestem pewna, że to on. Teraz poszli na zamek. I tam też jest twoja mama. Z tego, co mówili, przed wieczorem nie wrócą.
– Dobra, dobra... Już załapałam, że mam sobie zrobić jeść... I jeszcze Krzyśkowi...
– To miłego gotowania! Ja uciekam do ogrodu!
– Będziesz się babrać w ziemi?! – wykrzyknęła Jadzia z obrzydzeniem.
– No coś ty! – Zaśmiałam się z jej pomysłu. – Dopóki nikt mnie nie zmusza, nie tykam się tego paskudztwa! Idę posiedzieć w altanie. Pewnie jak zakochane gołąbeczki wrócą do spaceru, to zaczną okupować tamto miejsce i nie oddadzą do końca pobytu Romea.
Specjalnie uciekłam się do ironii, żeby przypadkiem Jadzia nie domyśliła się... Właściwie czego miała się nie domyślić? Że zmieniłam zdanie na temat istnienia prawdziwej miłości? Czy może, żeby nie wyszło na jaw, jak bardzo się myliłam w ocenie Roberta, przezywając go przez ostatnie pół roku „geniuszem ze Stanów"? A może... A może chodziło o to, że cały ten romantyczny powrót chłopaka i spacer, na który poszli teraz z Elką, tak naprawdę bardzo mi się podobały? I w głębi duszy zaczęłam o czymś takim marzyć dla siebie?
Oczywiście w życiu się do tego nie przyznam głośno! Nawet po cichu się nie przyznam! Zaraz schowam te zachcianki w najgłębszej otchłani mojego jestestwa! Albo jeszcze lepiej – natychmiast o nich zapomnę, wyplenię, wykarczuję i przydeptam...

CZYTASZ
Impresje
Teen FictionOliwia ceni w swoim życiu tylko dwie rzeczy: ukochaną lustrzankę i fotografowanie. Aparat fotograficzny nosi jak zbroję i oręż chroniące pokiereszowaną duszę i serce przed światem. Nigdy nie prosi, nie dziękuje, nie przeprasza. I nikomu nie ufa - na...