Była późna jesień. Drzewa szkolnego ogródka od strony Ogińskiego stały nagie i ciemne na tle odległego, sinego nieba, a mimo to pozostawały bliskie i znajome: zdziczała grusza i dwie zdziczałe jabłonie tworzyły niski strop nad moją głową. Wiele najedliśmy się z nich owoców, które nigdy nie zdążały dojrzeć, bo przecież zrywaliśmy je tuż przed rozdaniem świadectw. Za plecami miałam coś, co nazywaliśmy grządkami i na czym niektóre klasy próbowały sadzić rośliny, ale gdzie nigdy nic nie wyrosło. Pas gęstych krzewów przytulonych do zielonego, od lat nie odnawianego płotu po mojej lewej ręce odgradzał ogródek od ulicy, a po prawej – ukrywał go przed spojrzeniami z boiska. Przede mną, tam gdzie nie wiedzieć dlaczego usypano wzniesienie ozdobione krawężnikiem i gdzie bez problemu można było przejść przez płot na zaplecze zakładu fotograficznego, który w tamtych czasach jeszcze prosperował, ale niedługo miał już spłonąć i przez następne lata straszyć zabitymi dyktą oknami, stała potężna, stara olcha o spękanej korze. Nazywaliśmy ją Wężowym Drzewem, właśnie ze względu na tę spękaną korę, przywodzącą na myśl węże oplatające pień. Obok rosło cienkie, zupełnie okorowane przez starszych uczniów, czy może przez jakąś chorobę, drzewo splatające się gałęziami z olchą; nazywaliśmy je Trupim, właśnie dlatego, że samo było martwe, tajemnicze i smutne. Wielu drzewom nadaliśmy imiona, były nam bliskie, tak samo jak ludzie i zwierzęta z okolicy. Dotykaliśmy ich i tuliliśmy się do nich, miejskie dzieci, końca lat osiemdziesiątych. Potrafiliśmy w swoich zabawach zamienić szkolny ogródek i boisko w rajską krainę.
Tego dnia jednak się nie bawiłam. Byłam sama. To była lekcja WF-u. Nasze lekcje WF-u często tak wyglądały. Albo graliśmy w zbijaka, albo skakaliśmy przez starą, długą skakankę obracaną przez dwie osoby. Nie byłam dobra ani w jednym, ani w drugim, ja, gruba dziewięciolatka, żyjąca gdzieś pomiędzy realnym światem a światem swoich fantazji. Zawsze próbowałam uciec, gdzieś się zawieruszyć, żeby tylko nie znosić upokorzeń dostania piłką w twarz, lub skuchy przy pierwszym skoku. Zresztą, nie tylko ja uciekałam. W sumie, wykręcenie się z lekcji było w dobrym tonie wśród moich koleżanek. Zdarzało się, że we dwie czy we trzy obserwowałyśmy grę, ukryte w Trójskale, czyli między trzema olchami wyrastającymi z jednego pnia na umieszczonym tam przez kogoś kamieniu. Przyjemne dreszcze chodziły nam wtedy po plecach i czułyśmy się lepsze od tych wszystkich naiwniaków rzucających w siebie piłką. Czasem jednak nie robiliśmy nic. Po prostu wypuszczano nas do ogródka. Zdarzało się, że siadałam z koleżankami na drabince, udawałyśmy, że to rakieta i opowiadałyśmy sobie niestworzone historie, albo chodziłyśmy dookoła boiska po do połowy wkopanych w ziemię oponach. Dziewczyny często jednak wpadały na pomysł, żeby skakać w gumę. To było nie dla mnie. W „piątki" jeszcze jakoś szło, ale kiedy klasyczną metodą miałam skoczyć żabką łydy, to było już niewykonalne. Czasem ktoś też proponował berka. To również nie miało sensu i tak jak zbijak niosło upokorzenia. Zawsze, gdy mnie zberkowano były niewielkie szanse, że moje miejsce zajmie ktoś inny. Więc kiedy koś proponował gumę, albo berka ja po prostu się ulatniałam i szłam właśnie do ogródka, żeby tam rozmawiać z drzewami lub w wyobraźni wyruszyć w dalekie podróże. Tak było też tego zimnego dzień. Byłam sama i było mi smutno.
Wtedy zobaczyłam go po raz pierwszy. Nie wiem skąd się wziął. Po prostu nagle spostrzegłam, że stoi przy mnie biało-brązowy kundel średniego wzrostu. Dzisiaj już go właściwie nie pamiętam, ale mam rysunki, jego portrety, które wtedy sporządziłam i na ich podstawie mogę odtworzyć jego wygląd. Pysk miał długi, cały brązowy, uszy szpiczaste. Na szyi po lewej stronie trzy brązowe kropki ułożone w trójkąt. Duże łaty miał w sumie trzy, pierwszą na kłębie i barku po lewej, drugą na boku, też lewym, schodzącą na brzuch, trzecią na zadzie. Pomiędzy tymi dwiema ostatnimi łatami znajdowała się jeszcze jedna okrągła plamka. Ogon miał długi, wąski, opuszczony, sierść – szorstką, szczeciniastą. Tyle wiem z rysunków, ale cały czas w pamięci mam jego oczy. Nie były specjalnie duże i nie miały żadnej określonej barwy, może brązowe, a może szare, trochę rozmyte, smutne, ale patrzące bez wyrzutu i przez biegnącą między nimi od czubka nosa białą pręgę bardzo poważne. Ta pręga sprawiała wrażenie, że pies marszczy czoło, jakby się nad czymś zastanawiał.

YOU ARE READING
O psie, który przyjechał autobusem
Non-FictionHistoria psa, którym zaopiekowały się dzieci ze szkoły podstawowej na przełomie lat 88/89.